Podaj swą dłoń i bądź

Podaj swą dłoń
By wyrwać czyjeś serce z sideł samotności
Móc poczuć prawdziwy smak radości

Podaj swą dłoń
By łatwiej było znosić trudności
Wypraszać ze swych myśli nieproszonych gości

Podaj swą dłoń
By obcy był stan oschłości, niepewności
By na nowo wskrzeszona została planeta miłości

Podaj swą dłoń
Nie skazuj na poczucie samotności
Nawet gdy wokół same ciemności
A serce drży z nadmiaru wątpliwości

Podaj swą dłoń
Po prostu ją podaj
Po prostu bądź



~Przemijająca_ ©

5. Przetrwać pierwszy dzień, reszta będzie z górki

Hej. :) Notka miała się ukazać nieco później, ale z racji, że dzisiaj mija dokładnie siedemnaście lat od momentu moich narodzin, rozdział ukazuje się właśnie dziś. Przepraszam za wszystkie zaległości jakich się dopuściłam i już biegnę je nadrabiać. Rozdział taki sobie, mam nadzieję, że kolejny będzie lepszy.
No i mam jeszcze jedną wiadomość, założyłam kolejnego bloga na którym piszę opowiadanie o Ellie Joyce, która za sprawą tajemniczego kryształu przeżywa najwspanialszą i zarazem najniebezpieczniejszą przygodą życia. Czy uda jej się pokonać własne słabości i razem ze swoimi towarzyszami stawić czoło ciemnej stronie? Czy będzie silniejsza niż zło? Czy dobro w końcu zwycięży?
Zapraszam tutaj i na forum serii. Nadal potrzebujemy jeszcze jednego członka.
Jeszcze tylko dodam, że jeśli nie otrzymaliście powiadomień o nowym rozdziale, to tylko dlatego, że w blogach prowadzonych na onecie nie mogłam dodać komentarza. Przepraszam za to, chociaż to nie jest moja wina. Onet coraz bardziej szwankuje, dlatego nie założyłąm tego blaga na nim. I jestem z tego faktu bardzo zadowolona;)
Dziękuję wam wszystkim za komentarze i za to, że poświęcacie swój czas na czytanie tego bloga.
Hope. :*



"Po pierwszym dniu tego roku boje się następnych..." 


Byłam zaskoczona gdy wyjrzałam za okno- deszcz nie padał. Co prawda słońca nadal nie było widać, ale przynajmniej odrobina wilgoci wreszcie zniknęła. Za to wiał porywisty wiatr. Cóż, może mogło być lepiej, ale też mogło być znacznie gorzej. Co lepsze: nieustanny deszcz skazujący moje włosy na nienaturalne zwiększanie swojej objętości czy wiatr plątający i ruszający je w każdą stronę? Osobiście obstawałam za wiatrem. Ubrana w swoje stare, przetarte rurki i luźną, niebieską koszulę zeszłam na dół.
Fakt, że dzisiaj idę po raz pierwszy do nowej szkoły dotarł do mnie już wczoraj wieczorem. Ale choć nie spałam prawie całą noc, nadal nie mogłam się z tym pogodzić. Przerażała mnie myśl, że oprócz pięciu znanych mi osób, wszystkie inne twarze nie tylko będą mi obce, ale również, zapewne będą mnie bacznie obserwować (a tego obawiałam się najbardziej). Z natury byłam niezdarą, a przy bacznym wzroku wścibskich osób nogi plątały mi się jeszcze bardziej.
Usiadłam przy stole i nalałam sobie do szklanki soku. Było dopiero po szóstej, więc wcale nie zdziwił mnie fakt, że w kuchni nikogo nie było. Jednak po kilku minutach do kuchni wpakował Emmett głośno się odgrażając i popychając przy okazji krzesło, które z łoskotem opadło na ziemię.
W kontakcie z podłogą nogi krzesła wydały dziwny dźwięk i Emmett usiadł obok mnie.
-Coś się stało?
-Żeby własna rodzina przeciwko mnie! Ty wiesz co oni powiedzieli?!
Pokręciłam przecząco głową, zastanawiając się czy hobby Emmetta nadal jest główny tematem. Wczoraj byłam łaskawa użyczyć dla jego jak on to nazywał "cudu" kawałek podłogi w garderobie, zaznaczając, że mogę to tylko przechować, a jeśli ma zamiar z tym coś robić, nie ważne co, to życzyłabym sobie, żeby odbywało się to poza moim pokojem.
-Że jestem niedorozwinięty umysłowo i emocjonalnie, jeśli rozczulam się nad tymi śmieciami. Śmieciami? Cała szafa Alice i Rosalie jest pełna śmieci!
Siedziałam cicho nie wiedząc co powiedzieć, ale najwyraźniej moje słowa nie były mu potrzebne bo kontynuował swój monolog.
-Że też w tym domu nie można rozwijać swoich pasji! Tylko oni sobie mogą! Alice chodzi jakby była ciągle pod wpływem czegoś tam, Rose tylko by się w lustrze przyglądała, Jasper ciągle coś grzebie w swoim samochodzie, ale on to przecież może!
-On ma imię!- wrzasnął Jasper, jednak za chwilę usłyszałam chichot. Nie tylko jego.
-Przecież wiem! Esme nie widzi świata poza swoimi antykami. Po cholerę kolekcjonować starocie.
-Chyba przesadzasz- odezwałam się cicho, a on spojrzał na mnie.
-Tak uważasz?
-Tak myślę. Nie powinieneś ich tak krytykować.
-A oni mogą krytykować mnie?
-Nie. Jeśli nie mają racji. Emmett, jakie było twoje ostatnie hmmm, hobby?
Emmett spojrzał na mnie zdziwiony i zaczął się zastanawiać. Odpowiedzi udzieliła mi jednak Rosalie, która razem z Jasperem i Alice weszła do kuchni.
-Ostatnio rzeźbił. Cały garaż był zawalony czymś glino-podobnym. Jeszcze wcześniej bawił się szkłami i próbował z tego coś ułożyć. Nie muszę ci chyba przypominać jaki zrobiłeś syf na dole.
-A pamiętasz jak coś dziobał w drewnie?- zapytała Alice.
-Tak, to było jakieś trzy miesiące temu. A sprzątaliśmy po nim dwa dni.
-Teraz już widzisz Bello? On jest zmienny jak emocje psychopaty, bez obrazy Emmett. My to wszystko robimy dla twojego dobra.- Alice uśmiechnęła się do niego słodko, a Jasper zachichotał cicho. Mnie samej też chciało się śmiać. Powstrzymałam się jednak.
-Tak bardzo śmieszne. Nie rozmiecie, że to jest to co chce robić? Czemu nie dacie mi spróbować.
-Powtarzasz się stary.- stwierdził Jasper- To samo mówiłeś ostatnim razem i przedostatnim, i przed przedostatnim i przed przed przedostatnim...
-Dobra już skończ. Wielkie dzięki. Jeszcze nastawiacie Belle przeciwko mnie.
-Wcale jej nie nastawiamy. Pozwalamy jej tylko dojrzeć właściwą stronę.
-Wkrótce sama zrozumie. I będzie przeciwko wszystkim twoim hobby- Stwierdziła Rose po czym pocałowała go w głowę i wyszła, dodając na odchodnym-  Szykujcie się, nie czekam dzisiaj na nikogo. Przynajmniej raz nie musimy się spóźnić.
-Bello idź się przebierz- zwróciła się do mnie Alice, patrząc krytycznie na mój strój. Co jej nie pasowało?
-Jak to przebrać?
-No wiesz wczoraj kupiłaś sobie tyle ładnych rzeczy. Przecież nie pójdziesz w tych łachmanach do szkoły. -stwierdziła i ciągnąc Jaspera pobiegła do salonu.
-Jasne. Przebiorę się w piżamę. Albo w tą nową sukienkę w której zamarznę.
-Oj Bello, Bello, Alice ci nie popuści. Lepiej sama się przebierz, bo zrobi to za ciebie.-rzekł Emmett wzdychając ciężko.
-Może mi odpuści. Albo zapomni.
-Sama w to nie wierzysz- stwierdził przyglądając się mi.
-Łudzę się nadzieją. Chcesz soku?
Popatrzył się krzywo na opakowanie i znowu westchnął.
-Wiśniowy? Chyba kpisz. To co jemy na śniadanie?
Wstał od stołu i podszedł do lodówki. Śniadanie. Kompletnie o nim zapomniałam.
-Co powiesz na wczorajszą zapiekankę?
On to potrafił poprawić mi humor. Świadomość, że dzisiaj idę pierwszy raz do szkoły wyleciała mi z głowy.

Miałam efekt dejavu. Edward prowadził nie odzywając się ani słowem, Alice jak zwykle rozprawiała i jak zwykle nie mogłam znaleźć sensu jej monologu. Pewnie jak zwykle go nie było. Ja zaś na tylnym siedzeniu wpatrywałam się w mijające drzewa i domy. Zupełnie jak trzy dni temu. Jedyną różnicą był cel podróży- tym razem było to jedyne liceum w Forks. Moje przybycie rozwalało całą ich organizacje, teraz nie mieściliśmy się w jednym samochodzie. Nie jestem pewna czy odpowiadał mi taki podział, chyba wolałabym jechać z Emmettem, przynajmniej nie było  by tak sztywno, ale Edward z Alice uparli się. Więc jechałam z nimi i ku mojej rozpaczy właśnie mijałyśmy pierwsze zabudowania miasteczka. Już za chwilę musiałam się zmierzyć z bandą młodzieży, z której przynajmniej połowa, (a znając moje szczęście prawie wszyscy) będzie się mi przyglądała. Naprawdę nienawidziłam jakiejkolwiek formy zainteresowania mi okazywanej. Więc chyba nie dziwny jest fakt, że byłabym bardzo wdzięczna Edwardowi gdyby w tej chwili zawrócił. On jednak, z zbyt dużą jak na moje oko prędkością mknął przez nie do końca wyschnięty asfalt. W końcu zatrzymał się na szkolnym parkingu. Szkoła w Forks składa się z kilku ponumerowanych budynków. Na jeden wskazała Alice.
-Tam jest Bello sekretariat. Musimy tam iść po jakiś papierek czy coś. Carlisle tak mówił.
W małym pomieszczeniu, oprócz sekretarki, pani Cope, jak odczytałam z plakietki, nie było nikogo. Gdy więc weszliśmy, uśmiechnęła się szeroko do Alice, a mi bacznie się przyjrzała, w końcu jednak uśmiechnęła się też do mnie. Potem wręczyła  mi plan zajęć, za mapkę szkoły Alice podziękowała za mnie przyrzekając, że przy nich się nie zgubię i arkusik papieru na którym miałam pozbierać podpisy nauczycieli. Tak,  tylko w tej szkole potrzebne mi były ich autografy. Alice odprowadziła mnie pod salę, gdzie miałam mieć angielski, a sama udała się w przeciwnym kierunku. Podeszłam do nauczyciela opierając się o biurko i podając mu kartkę, po czym usiadłam obok ciemnowłosej dziewczyny.
-Cześć. Jestem Bella.
-Angela. Miło mi.
Angela była tak samo nieśmiała jak ja, dlatego właśnie nie zamieniłyśmy ani słowa więcej. Lekcja była dość nudna, ale dlatego, że nie mogłam się na niczym skupić. Mój organizm płatał mi figle- oczy zamykały się same, a ziewania nie sposób było powstrzymać. Starałam się zainteresować czymkolwiek, ale w nudnej klasie nie było żadnego godnego obiektu uwagi. W końcu jednak lekcja się skończyła. Wyszłam przed klasę wypatrując Alice. Obiecała, że zaprowadzi mnie do kolejnej klasy. Tak jak chciała, nie miałam mapki, więc w tej chwili byłam całkowicie bezradna. Ale jej najwyraźniej ten fakt wypadł z głowy. Już miałam zapytać się kogoś jak dojść do sali gdzie miałam trygonometrię, gdy stanął przede mną uśmiechnięty chłopak.
-Hej. Ty jesteś Isabella? Isabella Swan?
-Tak. Ale mów mi Bella.
-Jestem Mike. Mike Newton. Co teraz masz?
-Hiszpański.
-To świetnie. Ja też, chodź, zaprowadzę cię.
Byłam jednocześnie wdzięczna Mike'owi i chciałam się go jak najszybciej pozbyć. Wyraźnie ze mną flirtował. Chodź sama rzadko to robiłam, to jednak flirt potrafiłam rozpoznać.  Do sali weszliśmy ostatni, więc nie mając innego wyboru, zachęcana przez niego usiadłam obok. Wypytywał mnie jak się czuję, jak mi się podoba Forks, jak szkoła, ilu mam już znajomych, czy mam chłopaka, właściwie to do końca lekcji pytał. A ja chcąc nie chcąc musiałam mu odpowiadać. I choć starałam się jak najmniej mu zdradzać, to musiałam przyznać, że w całym Forks, włączając w to Cullenów, tylko Jake i Rachel znają mnie bardziej i wiedzą o mnie więcej niż on. Słuchałam wywodu Mike'a również na trygonometrii.
-A jacy są Cullenowie, co? Wydają się być trochę dziwni.-stwierdził w drodze na stołówkę.
-Są w porządku.
-Skoro tak mówisz, to w końcu ty z nimi mieszkasz. Siadasz z nami? -zapytał się odsuwając mi krzesło.
Rozejrzałam się po sali, ale nigdzie nie dostrzegłam Cullenów, pewnie przeciągnęły im się lekcje. Nie odpowiadało mi siedzenie przy stoliku samej, więc próbując się słodko uśmiechać, zdecydowałam się na propozycję Mike'a. Zostałam przedstawiona masie ludzi, w tym Angeli która uśmiechnęła się do mnie pokrzepiająco. Poczułam do niej wielką sympatię. Nie trudno będzie mi się z nią przyjaźnić. Była też Jessika, gadatliwa blondynka i gdy tylko się dowiedziała u kogo zamieszkuję, zaczęła mnie wypytywać o Edwarda i Emmetta. Nie wiedziałam co mogę mówić o Cullenach, a co nie, więc starałam się odpowiadać bez szczegółów, jednak męczył mnie ten dialog, zwłaszcza gdy oczy wszystkich były zwrócone na mnie.
I właśnie gdy modliłam się, aby ta przerwa w końcu się skończyła, Mike zacisnął w gniewie usta, i usłyszałam nad swoich uchem głos.
-Bello, Alice ma do ciebie sprawę. -drgnęłam gwałtownie i odwróciłam się w stronę Edwarda. -Nie obrazicie się jeśli Bella dokończy śniadanie z nami? Musimy ustalić parę kwestii.
-Okej,  widzimy się jutro. -uśmiechnął się Mike, podsuwając mi do ręki mały zwitek papieru. Mrugnął do mnie okiem. Zaskoczona jeszcze kilka sekund siedziałam przy stoliku, aż wreszcie wstałam, nadal nie mogąc zrozumieć zachowania Mike'a.
Gdy byliśmy już na tyle daleko, że moi znajomi nie mogli nas usłyszeć, Edward zachichotał.
-Co jest?
-Podobasz się mu.-stwierdził
-Komu?
-Mike'owi.
-Wcale nie.
-A na tej kartce nie ma czasami terminu randki?
Ścisnęłam dłoń, w której nadal spoczywał zwitek.
-Nie wiem. Nie mam zamiaru tego czytać.
-Musisz. Nie jesteś ciekawa co tam może być? A co jeśli to tylko sprawy dotyczące szkoły?- udana powaga nieco mnie zirytowała.
-Och Edwardzie! Dwie minuty z tobą i już Bella ma ochotę zabijać wzrokiem.-westchnął komicznie Emmett.
-No cóż, my tylko rozmawialiśmy o amancie Belli.
-No no, Bello, jestem pod wrażeniem, pierwszy dzień w tej szkole o ty już masz adoratora?
Irytacja ustąpiła złości.
-Przymknij się Emmett.
-Spokojnie, nie ma złych zamiarów. Ja tylko chciałem...
-Ok, chciałeś. Nieważne. Po prostu koniec tematu. Co chcieliście ze mną uzgodnić?
-Rose, Jasper, Emmett i ja jedziemy do Seattle. Po szkole wrócisz z Edwardem, Carlisle ma dyżur, a Esme jakieś zebranie, ale lodówka pusta nie jest więc chyba sobie poradzicie.
-Nie martw się Alice, z głodu nie zginiemy.


Zacisnąłem pod krzesłem dłoń i obserwowałem jak robi notatki. Nadal nie słyszałem jej myśli i coraz bardziej ta zagadka mnie zadziwiała i fascynowała. Właśnie była na etapie rysowania przekroju pantofelka, gdy lekcja się skończyła. 
-Co teraz masz Bello?
Wyciągnęła z torby plan zajęć.
-W-f-jęknęła
-To spotkamy się na parkingu.
Nie przepadała za mną. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Wolała przebywać w towarzystwie Emmetta, czy nawet tego bezmózgiego Mike'a niż ze mną. Nie chciałem, żeby tak mnie postrzegała i zdawałem sobie sprawę, że dzisiejszy wieczór to doskonała okazja, aby zmienić jej stosunek do mnie. I miałem zamiar zrobić wszystko, aby tak właśnie się stało.

4. Zakupy - lekarstwo na wszystko.

Kolejna notka. Wiem, że powinna być opublikowana dużo szybciej, i przepraszam za to opóźnienie. Moim usprawiedliwieniem po raz kolejny jest nauka. Co do tego rozdziału to bardzo trudno mi jest stwierdzić czy jest on udany czy też nie. Nie wiem też w jaki sposób ocenić "hobby Emmetta" i podejrzewam, że nie tego się spodziewaliście. Naprawdę nie chciałam was rozczarować, a jeśli tak się stało to przepraszam. Dziękuję za wszystkie komentarze i przepraszam za zaległości na waszych blogach. Tym razem obiecuję nadrobić je wszystkie jak najszybciej. Dziękuje że jesteście ze mną.
Pozdrawiam
Hope



 Bo najtrudniej pogodzić się z myślą,
 że w naszym życiu nic nigdy nie będzie takie,
 jakie chcielibyśmy, żeby było. 
Potem jest już z górki.  



...i musisz się pogodzić z faktem istnienia -swojego istnienia.


Przewróciłam się z nowy na łóżku i uparcie próbowałam zasnąć. Nic z tego. Powód? Padał deszcz. Ciężkie krople uderzały o dach, o okna i balkon i właśnie ten dźwięk brzęczał mi cały czas w uszach. Nawet gdy przykryłam głową dużą poduszką. Westchnęłam ciężko i zapaliłam lampkę. Była dopiero pierwsza w nocy. Zarzuciłam na plecy kołdrę i tak otulona podeszłam do okna. Przez mokrą zasłonę widziałam jedynie delikatny zarys drzew. Na zachmurzonym niebie nie było gwiazd, tylko co jakiś czas przez ciężkie chmury przebijało się blade światło księżyca. Nie wiele myśląc otworzyłam okno, a znienawidzony dźwięk wzmógł swoją intensywność. Jednak powietrze było takie świeże, że wciągnęłam je głęboko do płuc. I choć nienawidziłam deszczu, w tej chwili nic nie mogło mnie odciągnąć od okna. Spadające krople, zaczęły kojarzyć mi się z rytmem, który, nie wiedziałam nawet kiedy, zaczął mnie uspokajać. Tak jakby w tej mgle i wilgoci mogłam się przed wszystkim ukryć. Tutaj, w tym pokoju nie musiałam niczego udawać ani się uśmiechać. Choć dzisiejsza, a właściwie to już wczorajsza kolacja była naprawdę miła. Zapiekanka zrobiona przez Esme była przepyszna i tylko Rosalie oddała prawie pełny talerz, twierdząc, że jest za ostra. Ale mimo wszystko przez cały wieczór przelewała się sztuczność, zwłaszcza moja. I nie miało znaczenia jak bardzo się starałam- nie mogłam się jej pozbyć. Świadomość, że jeszcze kilkanaście dni temu kolację jadłam w Phoenix, z mamą, w moim małym domku z dużym tarasem i słuchałam jej wesołego monologu nie mogła mnie opuścić.
Okryłam się szczelniej kołdrą, zimne powietrze mroziło mi gołe stopy.
Wiedziałam, że muszę odrzucić takie myślenie. Nie zmienię przeszłości, nawet jeśli ciągle będę w niej tkwiła. Tak, wiedziałam to. Ale i tak to niczego nie zmieniało. Nawet nie wiedziałam jak zacząć to zmieniać.
Dziwnie jasny blask księżyca oświetlił trawnik przed domem i już miałam się odwrócić gdy zauważyłam dwie postacie. Szły dość szybko, równym krokiem i kierowały się w stronę wejściowych drzwi. Już miałam krzyknąć, że idą tu jacyś włamywacze-ich czarny strój jednoznacznie na to wskazywał, kiedy rozpoznałam ich. Alice z Jasperem szli obok siebie, obejmując się w pasie. Jeszcze jedno spojrzenie zanim zniknęli z zasięgu mojego wzroku i byłam przekonana, że to oni. Tego baletowego chodu i podobnej do lwiej czupryny, nie dało się nie rozpoznać, nawet jeśli jednym oświetleniem było blade światło. Wytężyłam słuch, ale nie usłyszałam otwierających się drzwi. Raczej nie powinnam ich usłyszeć. Co mogli robić o tej porze poza domem? Deszcz już ustał, tylko pojedyncze krople spadały z dachu. Zamknęłam w końcu okno i udałam się z powrotem do łóżka.
Nadal zastanawiało mnie, co Alice z Jasperem mogli robić o tej porze poza domem. Myślałam i myślałam, ale żadne sensowne wytłumaczenie nie przychodziło mi do głowy. Nawet nie wiedziałam kiedy zmroczył mnie sen.

Jedno spojrzenie na okno zniechęciło mnie do dalszego dnia. Znowu padał deszcz. Z powrotem upadłam na łóżko i głośno jęknęłam. Dlaczego dla odmiany nie mogło zaświecić słońce? Ktoś zapukał i zanim zdążyłam odpowiedzieć, drzwi się otworzyły.
-Dobrze, że już wstałaś.-Alice uśmiechnęła się do mnie i usiadła na łóżku.-Masz już jakieś plany na dzisiaj?
-Nie, raczej nie.
-A nie jedziesz do tego całego Blacka?
-Nie dzisiaj. Mieli gdzieś jechać.
-Och to cudownie. Pytałam już Rosalie, ale wiesz jak to z nią jest. Ale skoro ty nie masz żadnych planów, to może wybierzemy się razem?
-Ale gdzie?-kompletnie nie nadążałam za jej tokiem myślenia
-No na zakupy Bello. Chciałam się wybrać najpierw do Port Angeles, ale jeśli byśmy się pośpieszyli to zdążymy jeszcze pojechać do Seattle. Podobno otworzyli tam nowe centrum. Co ty na to? No nie daj się prosić Bello! Zobaczysz będzie świetna zabawa!
-To kto miałby jeszcze z nami jechać?-zaakcentowałam tryb przypuszczający. Z jednaj strony chciałam przesiedzieć cały dzień w pokoju, ale z drugiej... Miała znowu siedzieć sama w pokoju? To nadal zaliczałoby się do tkwienia w depresji.
-Na razie udało mi się namówić tylko ciebie ale spokojnie. Esme ma coś robić, ale Edward i tak się nudzi, więc on bez problemu się zgodzi, zwłaszcza gdy dowie się, że nie jedzie tylko ze mną, a Emmett? Cóż, z nim też raczej problemów nie będzie. No to jak?-mówiła stanowczo za szybko. Pokiwałam tylko głową. Czy odmowa miała by jakiś sens? Szczerze w to wątpiłam.
-To cudnie!-zawołała wesoło i poderwała się z łóżka.-Idę zawiadomić resztę. Pojedziemy zaraz po śniadaniu.
I już jej nie było. Westchnęłam głośno i poszłam się ubrać.
Kilkanaście minut później zeszłam na śniadanie. Carlisle przeglądał jakieś dokumenty przy stole, Esme smarowała chleb, Emmett siedział na szafce i mieszał coś w kubku, Edward stał przy patelni, wyraźnie czegoś pilnując, a Rosalie opierała się o ścianę o zerkała na telewizor znajdujący się w salonie. Alice z Jasperem chyba siedzieli w salonie i o czymś cicho dyskutowali. Po prostu zwyczajna rodzina przy zwyczajnym śniadaniu. Coś jednak było nie tak. Edward stał już od dłuższej chwili nieruchomo, Emmett za szybko ruszał łyżką, a Esme zbyt idealnie rozprowadzała masło po kromce. Z tych wszystkich póz uderzała sztuczność. A może tylko mi się tak wydawało?
Wzięłam grzankę do ręki kiedy nie wiadomo skąd pojawiła się obok mnie Alicja. Rosalie cicho warknęła.
-Pojedzie z nami jeszcze Edward i Jasper. Jesteś gotowa Bello?
-Tylko zjem-powiedziałam, po czym ugryzłam grzankę
-Och nie śpiesz się, z tempem Alice zdążymy wrócić jeszcze na obiad.-wtrącił Jasper. Dziwne, wydawało mi się, że jeszcze chwilę temu siedział w salonie.
-No wiesz Jasper musimy jeszcze wstąpić do Seattle, ogólnie planuje takie wielkie zakupy. A właśnie zastanów się Bello, czego ci brakuje i co się może przydać.
-Dzięki, mi nic nie trzeba.- powiedziałam cicho
-Och nie przesadzaj. Kupimy ci coś fajnego, zobaczysz-uśmiechnęła się Alice i swoim tanecznym krokiem wyszła z kuchni.
Zaczęłam odczuwać niepewność. Czyżbym obawiała się tych zakupów?
-Bello- zaczął Emmett- Ja cie tylko ostrzegam, ale czy na pewno wiesz w co się pakujesz?
-Raczej nie bardzo.- mruknęłam cicho
-W taki razie domyśl się dlaczego my wszyscy ich unikamy-szepnął konspiracyjnie za co Esme zdzieliła go ścierką po głowie
-Nie przesadzaj Emmett!
-Tylko żeby potem nie było, że nie ostrzegałem.
I wyszedł z kuchni razem z Rosalie. Westchnęłam i wzięłam kolejną grzankę do ręki.
Tak, zdecydowanie obawiałam się tych wspólnych zakupów.

W Phoenix centrum handlowe było o wiele większe. Ale już w tym dwa razy zgubiłam swoich towarzyszy. Właśnie teraz byłam w przymierzalni i przyglądałam się swojemu odbiciu krytycznym wzrokiem. Zielona, zwiewna sukienka leżała na mnie jak hmmm, jak to określić, jak zielony materiał na czymś niewymownie bladym. Ten kolor sprawiał, że nie tylko czułam się, ale też byłam biała jak kreda. Wciągnęłam powietrze i uchyliłam zasłony.
-No i jak? -zapytałam cicho, choć wiedziałam, że za chwilę będę zmuszona przymierzyć coś innego.
-Nie, stanowczo nie to-rzekła Alice.- Ubierz się Bello, przejdziemy do innego sklepu. Może tam będzie coś fajnego.
Który raz już to powiedziała? Nie wiedziałam, tak samo jak nie wiedziałam który raz przymierzam te idiotyczne stroje. Gdzie do licha mogę pójść w takiej sukience, gdy w Forks nie było dnia bez deszczu? Z niechęcią ściągnęłam z siebie ten materiał i powlokłam się dalej.

-Bello co o tym sądzisz?- zapytała Alice poddając mi pod nos koronkową, obcisłą sukienkę.
-Wiesz Alice, jest całkiem ładna, ale chyba nie będę miała gdzie w niej iść. - może sobie odpuści? Tak, tak, wiem, że nie ma na to żadnej nadziei.
-Och tym się nie przejmuj coś wymyślimy. Idź przymierz Bello.
-Może ty przymierzysz?
-No nie wiem, to całkiem nie mój styl.
-Mój raczej też, ale tobie naprawdę ta sukienka będzie pasować. No weź mi zaufaj i przymierz.- uśmiechnęłam się do niej zachęcająco.
-Czy ja wiem?- jej opór topniał.
-No idź, idź.-drgnęłam gdy pojawił się Edward.
-Ok. Dajcie mi pięć minut.- uśmiechnęła się, biorąc przy okazji stertę innych spódniczek, sukieneczek i bluzeczek i swoim zwyczajnym, baletowym krokiem udała się w stronę przymierzalni- Ty też Bello wybierz coś dla siebie- zdążyła jeszcze przypomnieć sobie o moim ewentualnym stroju.

-Nie lubisz zakupów- stwierdził stając za mną. Serce mi przyśpieszyło, jednak w porę udało mi się uspokoić.
-Dlaczego tak twierdzisz?
Wyciągnęłam wieszak z jakąś koszulą i udawałam, że się jej przyglądam.
-To widać Bello.
-Przyznaje, że zakupy raczej nie należą do listy moich ulubionych zajęć, ale jak to bywa priorytety się zmieniają.
-Oczywiście. Wszystko ulega zmianom czasu i bywa konsekwencjami wyborów, nawet jeśli są one trochę narzucone. Ogólnie rzecz biorąc nic nie jest wieczne. -odwróciłam się do niego. Zdziwiła mnie jego wypowiedź. Jeszcze nigdy nie spotkałam się z filozoficznymi wypowiedziami nastolatków. Co było z nim nie tak? A może to mi mieszało się w głowie i jak zwykle szukałam dziury w całym. Jego twarz była na pozór uśmiechnięta, jednak dostrzegłam jakiś cień niepewności, a może obawy?
-Są wyjątki.
-Tak sądzisz?
-Ja to wiem-odpowiedziałam pewnie i wyciągnęłam kolejne ubranie
-To może podasz mi jakiś przykład takiego odstępstwa od mojej reguły?
-Jasne. Hmm, jako mała dziewczyna uwielbiałam Lady Gagę, teraz jej nienawidzę, podobno też jadłam szpinak i daktyle. Nadal się zastanawiam jakich szantaży wtedy na mnie użyto. No i kiedyś lubiłam futbol, a teraz wręcz go nienawidzę.
Rozśmieszyło go moje stwierdzenie.
-Masz racje. Daktyle są okropne. Ale do futbolu Emmett jeszcze cię przekona.
-Wątpię.
-Wiecie co wszystko leży świetnie. Nie wiem na co się zdecydować. -znikąd pojawiła się znowu Alice
-No to weź wszystko.-zasugerował Edward, jednocześnie delikatnie się krzywiąc. Później jego wzrok powędrował na wiszące koszule.
-No właśnie taki miałam zamiar. A ty Bello co sobie wybrałaś? To już ostatni sklep chyba, że chcesz gdzieś jeszcze wrócić...
-Nie, nie trzeba-szybko zaprzeczyłam
-W takim razie co bierzesz?
Wpadłam jak śliwka w kompot. Gorączkowo przejrzałam najbliższe wystawy, ale w tej samej chwili Edward wsunął mi do ręki parę wieszaków.
-Przymierz to, przecież ci się podobało.
Spojrzałam na niego spode łba. Uśmiechał się zachęcająco, chociaż mogłabym przysiąc, że było w tym też trochę kpiny. Podobało mi się? No oczywiście, po co mi to wszystko ułatwiać? Lepiej wysłać do przebieralni i choć na chwilę pozbyć się mnie z widoku. Czy naprawdę miał już dość rozmowy ze mną?
-No to idź Bello, ja zapłacę za swoje.-zawołała wesoło jak zawsze Alice, a ja  powlokłam się do przymierzalni z miną która wskazywała, że mam ochotę Edwarda co najmniej udusić.

Ku mojemu nieszczęściu wszystkie rzeczy podane przez Edwarda były dobre i niestety nie udało mi się ukryć tego faktu przed Alice. Półgodziny później maszerowałam przez hol centrum bogatsza o trzy nowe koszule, dwie pary spodni, kilka bluzek, jakiś szalik, trampki i torebkę (nie docierało do nich to, że wcale tego nie potrzebuje)i nie wiem co jeszcze. Byłam właśnie w trakcie zastanawiania się ile te wszystkie rzeczy musiały kosztować kiedy niespodziewanie Jasper mnie zawołał.
-Hej Bello, słyszysz mnie.
-Coś się stało?
-Nie kontaktowałaś. Już myśleliśmy, że coś się stało-uśmiechnął się wesoło, chyba po raz pierwszy.
-Zamyśliłam się, przepraszam.
-Nie ma sprawy. Właśnie zastanawialiśmy się czy już wracamy czy idziemy coś zjeść. Którą opcję wybierasz?
-Obojętnie.
-W takim razie idziemy coś zjeść.- czy mi się wydawało, czy na samą myśl o tym Alice się skrzywiła?


Do domu wróciliśmy trochę później niż Alice sądziła. Słońce już dawno zaszło, a niebo zaczęło się robić coraz ciemniejsze. Stałam właśnie w pokoju i zastanawiałam się jakim cudem na to wszystko się zgodziłam. Torby zajmowały całe łóżko i sporą powierzchnię obok niego. Włożenie tego wszystkiego do garderoby, a najpierw znalezienie na nie odpowiedniego miejsca zajęło mi aż pół godziny.  Miałam zamiar udać się wieczorem na jakiś spacer, ale zmęczona powlekłam się do kuchni.
-I jak zakupy?-zapytała dość obojętnym tonem Rosalie
-Chyba się udały.-mruknęłam cicho.
-Tak za zakupami z Alice nikt nie przepada. Nie martw się, jeszcze trochę czasu i tobie też odpuści.
Nawet się nie obejrzałam i już jej nie było. Nalałam sobie soku i oparłam się o stół.
-Zmęczona?-drgnęłam gwałtownie i odwróciłam się. Stał przy kuchence i uśmiechał się. Pierwsze skojarzenie jakie mi się nasunęło? Posąg. Tak właśnie wyglądał. Niewymownie piękny, wręcz o idealnej sylwetce, nieruchomy, nawet jego płuca jakby nie pompowały tlenu. Tak, wyglądał dokładnie jak rzeźba. Jednak po kilku sekundach ruszył się i podszedł kilka kroków bliżej.
-Trochę.
-Cała Alice. Zakupy to jej żywioł.
-Tak, zauważyłam.
Nie wiem czy nie chciał nic mówić, czy też nie wiedział co powiedzieć, w każdym bądź razie staliśmy tak w ciszy przez jakieś dziesięć minut. A może krócej. Nie wiem. Dla mnie jakby zatrzymał się czas. Nie wiedziałam tylko czy mam się z tego cieszyć.
-Przygotowana na jutro?- zaskoczył mnie tak, że nie mogłam pojąć o co mu chodzi.
-Na jutro?
-Pierwszy dzień szkoły.
-Ah, no tak. Jakoś to będzie.
-Nie jest najgorzej. Przyzwyczaisz się.
Po co to mówił? Po co w ogóle tu ze mną siedział? W jakim celu? Chciał mnie przeprosić za akcję na zakupach? Właściwie to dopiero teraz sobie o tym przypomniałam.
-Co to miało być na tych zakupach?- zapytałam się go oskarżycielskim tonem. Załapał o co mi chodzi dopiero po kilku sekundach. Roześmiał się.
-Przepraszam Bello, ale Alice i tak nie dała by ci spokoju.
-Doskonale wiesz, że tego wszystkiego nie chciałam.
-A ty doskonale wiesz, że jeśli nie to, to i tak Alice wepchałaby ci coś innego. Więc przynajmniej kupiłaś sobie coś co ci się podobało.
-Skąd wiesz, że mi się podobało?
Przez sekundę się zawahał a potem mrugnął do mnie porozumiewawczo. W tej samej chwili wszedł Emmett. W ręku trzymał jakiś zwitek materiału, w który coś było zawinięte. Podszedł do stołu i z szyderczym uśmiechem położył ów materiał i go rozłożył.
-Znalazłem sobie nowe hobby.- zakomunikował po czy pochylił się nad stołem. Ciekawa zrobiłam to samo. Na przybrudzonym materiale leżało kilkadziesiąt różnych części, począwszy od małych śrubek, przez jakieś zakrętki, ponad połowy nie umiałam nawet nazwać, skończywszy na plastikowych i metalowych częściach.
-Emmett- zapytałam cicho, nie wiedząc jak skonstruować pytanie- Co to jest?
-Ekspres. A właściwie to był ekspres jakieś trzy godziny temu. Czyż to nie wspaniałe? Wiesz Bello ile rzeczy można z tego złożyć? Wystarczy połączyć to i to,- podniósł jakieś bliżej nieokreślone przedmioty i zaczął przekładać je do siebie. Chyba coś mu nie pasowała, bo po chwili je odłożył i wziął do reki następne.
-Rozłożyłeś na części ekspres do kawy?-zapytałam niedowierzająco.
-No. I tak bardzo rzadko go używaliśmy więc zobaczysz, że nikt nawet tego nie zauważy.
Nie miał jednak racji.
-Coś ty zrobił? Zwariowałeś?-zagrzmiała srogim tonem Esme która znikąd pojawiła się w kuchni.
-Oj mamo daj spokój, i tak rzadko go używaliśmy. No zobacz!- zawołał pokazując jej jakąś wyjątkowo dużą śrubę. -Przecież ona jest idealna do jeepa! W końcu nie będzie tak się darł.
-Ty chyba zwariowałeś! Do końca tego tygodnia ma tu- wskazała na szafkę- ma byś ekspres.
-Ale mamo- jęknął Emmett
-Nie ma żadnego ale! Nie obchodzi mnie czy go złożysz z powrotem czy kupisz nowy. Rób sobie jak chcesz. Ale ekspres ma wrócić na swoje miejsce. A teraz zabieraj to w tej chwili z mojego stołu!
-Co to za wrzaski? -zapytała Rosalie stając w wejściu.
-Znalazłem sobie hobby, ale Esme mi go zakazała. Jaki rodzic tak postępuje?- Emmett zwrócił się do Esme.
-Ze zdrowym umysłem na pewno. Zabieraj to z mojego stołu ale już!
-Dobra już dobra, biorę to do siebie.
-Chyba sobie kpisz- wtrąciła Rosalie
-Kotku daj spokój. To przecież nie zajmuje dużo miejsca.
-Powiedziałam nie i koniec. Znajdź sobie inne miejsce na to twoje całe hobby. Ciekawe czy ono wytrwa choć tydzień.- dodała cicho
-Wiecie co, nie ma to jak polegać na własnej rodzinie- westchnął Emmett i podniósł zwitek- zaniosę to do...
-Tylko nie do garażu. Tam i tak jest za dużo wszyscy śmieci. Jutro jak wrócicie do domu macie tam zrobić błysk.-przerwał mu głos Carlisle'a
-Świetnie. Po prostu wspaniale. Edward?
-Na mnie nie licz. Doskonale wiem, że chcesz się tylko tego pozbyć, a później będzie się walać po moim pokoju.
-No coś ty.
-To nie jest ani pierwszy, ani ostatni raz.
-Mnie się nawet nie pytaj-krzyknął z salonu Jasper.
-Tacy jesteście? Dobra, ja sobie to zapamiętam- warknął po czym odwrócił się w moją stronę i zmieniając wyraz twarzy zapytał słodko- Bello, masz trochę wolnej przestrzeni w pokoju?

3. Nie umiem...

Notka jest bardzo krótka i raczej nie jestem z niej zadowolona. Przepraszam, że was zawiodłam i załamałam obietnicę. Wiem, że powinna ona ukazać się jeszcze w tamtym tygodniu. Przepraszam. Tak wyszło i nie zamierzam się usprawiedliwiać. Po prostu nawaliłam. Nie wiem kiedy pojawi się nowy rozdział, ale postaram się aby był znacznie dłuższy i ciekawszy. Mam nadzieję, że mi się to uda. Dziękuję wam wszystkim za to, że jesteście ze mną i czytacie moje wypociny. Nawet nie wiecie ile to dla mnie znaczy. Dziękuję i pozdrawiam, no i postaram się nadrobić wszystkie zaległości na waszych blogach. 


Jeszcze tylko kilka wyjaśnień co do komentarzy.
Droga Psychiczna! Nie zamierzam wchodzić w kompetencje pani Meyer i jeśli ona mówi, że wampirom ludzkie jedzenie nie smakuje, to tak właśnie jest. A ta cała rozmowa o płatkach i w ogóle śniadanie, odbyło się tylko po to, aby udawać przed Bellą normalnych ludzi i jej samej zapewnić odrobinę normalności. Tylko taki był tego cel. Dziękuję za twój komentarz i zapraszam do czytania tej notki.


Dagusia4002 odpowiedzią na twoje pytanie jest słowo nie. Jake nie jest jeszcze wilkołakiem, ale z pewnością będzie. Ale kiedy? Hmmm, tego raczej nikt nie wie;) Dziękuję za komentarz;)


Bells Cullen-Swan. Przed przeczytaniem twojego komentarza myślałam, że temat ekspresu jest już zakończony, ale teraz w mojej głowie narodził się szatański plan. Nie wiem, co jeszcze z niego wyjdzie. Zobaczymy, zobaczymy... Dziękuję za komentarz;)


Wszystkim dziękuję za komentarze i za to, że po prostu jesteście ze mną. 
Całuję was.


Hope


Wszystko kiedyś musi się skończyć...
Czemu.?
Bo tylko nowe przygody wnoszą do naszego życia coś innego, czego jeszcze nie doświadczyliśmy...
Szkoda tylko że trzeba się pogodzić z tym że coś utraciliśmy, coś co wydawało się dobre, wspaniałe...
I to jest beznadziejne, gdyż żeby przeżyć coś nowego musimy coś zaoferować w zamian...  



Z wieloma rzeczami łatwo jest się zgodzić, lecz bardzo trudno pogodzić...



Szłyśmy brzegiem morza. Słońce już powoli zachodziło, a czerwone promienie oświetlały spokojne fale morza. Jacob z niechęcią zostawił nas same, dzięki czemu wreszcie mogłyśmy szczerze porozmawiać. I choć nie widziałyśmy się od paru lat, to z niemałym zaskoczeniem zdałam sobie sprawę, że nadal tak dobrze się rozumiemy.
-Radzisz sobie z tym?-zapytała Rachel, uważnie mi się przypatrując
-Tak, myślę. Chociaż, zależy...-miałam nadzieję, że taka odpowiedź ją zaspokoi, jednak za dobrze ją znałam, żeby w to wierzyć.- Czasami myślę, że już wszystko w porządku, zaczynam się przyzwyczajać do tego miejsca, to ludzi, ale... tak po prostu nie mogę przejść z tym do porządku dziennego.
-Wiadomo. Wiesz, kiedy zginęła mama-pierwszy raz poruszyła ten temat, wiedziałam, że nie jest to łatwe, nawet po tylu latach, a co dopiero po tygodniu?- Miałam chyba pretensje do każdego. Wcześniej, gdy żyła nie wyobrażałam sobie, życia poza La Push. Ale potem, gdy tylko dostałam to stypendium, nie wahałam się. Chciałam się odciąć. Nadal nie wiem czy to była słuszna decyzja. Może lepiej było by gdybym została z ojcem, z Jakiem i Rebeccą? Naprawdę nie wiem. Kiedy byłam tam, starałam się zachowywać, jakby ona nadal żyła. To było złe, teraz to wiem, ale przedtem łudziłam się nadzieją, że ona nadal mieszka w La Push. Że nie umarła. Nie pogodziłam się z tym od razu, zajęło mi to dużo więcej czasu niż reszcie.
-Gdybyś mogła cofnąć czas...-zawahałam się. Nie wiedziałam jak obrać moje myśli w słowa- zostałabyś?
-Nie- odpowiedziała pewnym głosem- ale nie udawałabym, że nadal żyje. Nie żałuję tego, że wyjechałam. To mama trzymała mnie tutaj, łagodziła nasze spory z ojcem i radą. Bez niej, nie umiałabym tutaj żyć.
Zapadła cisza. W oddali słychać było szum wiatru uderzającego w skały stromego klifu.
-Nie chcesz tu być-stwierdziła Rachel przypatrując mi się badawczo. Jak zwykle miała rację.
-Nie jest tak źle.
-Obie wiemy, że jest makabrycznie.  Dopiero kiedy wyjechałam, to dotarło to do mnie. Dlatego nie zostają tu. Wiem, że ojciec by chciał... ale nie wytrzymam tu ani dnia dłużej. Zwłaszcza z nim. Nawet sobie nie wyobrażasz jaki potrafi być upierdliwy.-westchnęła komicznie, na co zachichotałam.
-Wyobrażam sobie. Ale ciesz się, że go masz.
-Och cieszę, się cieszę. Ale mógłby już dać spokój. W kółko wypytuje się kiedy wrócę, czy z kimś jestem, dlaczego nie chcę wrócić, dlaczego nie mówię mu czy kogoś mam. I tak w kółko.
-A masz?- Rachel się roześmiała, jednak zauważyłam, że nie do końca chciała mi odpowiadać. W końcu ona też nie umiała kłamać.
-No wiesz Bello, jestem pewna na sto procent, że... że się zakochałam.
-Co? Och to cudownie! Jaki on jest? Gdzie go poznałaś?- zachowywanie się jak normalna nastolatka przy Rachel przychodziło mi z dziwną łatwością.
-Chodzi ze mną na kilka zajęć. Wiesz jak to jest. Poznajemy tysiące ludzi i nikt nas nie wzrusza. Aż w końcu pojawi się ta jedna osoba. I zmienia wszystko. Cały światopogląd. Całkowicie wszystko. -rozmarzyła się. Była szczęśliwa. I właśnie tego jej zazdrościłam. Nie na tyle aby odrzucać ją z tego powodu, ale na tyle by chcieć się z nią zamienić. By chodź na chwilę wyrwać się z tej pustej, pozbawionej elektryczności szklanej bańki w której sama się zamknęłam. -To jest jak kopnia, ale w pozytywnym znaczeniu. Możesz śpiewać, tańczyć i skakać i nic nie jest w stanie tego zmienić.
-To już wiem czemu nie chcesz tutaj wrócić.
-Już wiesz- przytaknęła z uśmiechem. Patrzyłam na nią, jak podskakuje, jak się obraca, jak podśpiewuje pod nosem, zdziwiona, że dopiero teraz to zauważyłam. Nic nie było wstanie zaprzeczyć. Rachel była całkowicie zakochana.
-Tęsknisz za nim?-zapytałam szurając głośniej nogami po wilgotnym piasku.
-Nawet nie wiesz jak bardzo.-westchnęła- A ty? Masz kogoś na oku?
-Kpisz?-spojrzałam na nią kątem oka
-No raczej nie. Na prawdę nie ma nikogo godnego uwagi?
-Nie rozglądałam się. Rachel, teraz naprawdę nie mam ochoty... Nie rozumiesz? Ty już się z tym uporałaś. Ja jeszcze nie. Niby wszystko jest dobrze, wszyscy są dla mnie tacy mili, ale to niczego na razie nie zmienia. Po prostu... Nie wiem co mam robić. Nie wiem, czy mam przyzwyczajać się, że Cullenowie zostaną moimi rodzicami, czy też spędzić ten rok myśląc żeby tylko się usamodzielnić i ich opuścić. Nie wiem co robić i to mnie przeraża.
Przystanęłam. Wpatrywałam się w zachodzące słońce, starając się powstrzymać smutek. Nie chciałam teraz się rozklejać. Tylko, że właśnie w tej chwili uświadomiłam sobie, że nie pozbierałam się jeszcze po wypadku, nie wiem czy kiedykolwiek miało to nastąpić. Byłam żałosna, jeśli myślałam, że jest inaczej.
-Bella, posłuchaj, wiem, że nie jest łatwo. Cholernie ciężko jest się z tym pogodzić. Ale prędzej czy później to nastąpi. Nie zaprzeczaj temu co się stało, tylko...- przerwał jej krzyk Jackoba.
-Dzwonili Cullenowie. Nie chcę wam przerywać...
-To nie przerywaj!- warknęła na niego siostra
-Rachel daj spokój-szepnęłam, nie miałam ochoty na ich kłótnie, wiedząc, że jej zakończenie niekoniecznie będzie przyjemne.
-Robi się późno, doktor pytał się kiedy wrócisz. Więc się pytam...
-Już idziemy. Odwieziesz mnie?
-Nie ja cię odwiozę. Przynajmniej jego tam nie będzie. -warknęła ponownie i objąwszy mnie ręką  skierowała w stronę swojego domu.




W drzwiach na wózku siedział Billy. Gdy tylko nas zobaczył uśmiechnął się szeroko i podjechał kilka metrów do przodu.
-Nareszcie wróciliście. Chciałem powstrzymać Jacoba, żeby po was nie szedł- Jake cicho westchnął- ale cóż może zrobić staruszek na wózku.
-No co ty świetnie się trzymasz.-uśmiechnęłam się do niego- Wyglądasz jak czterdziestolatek, no najwyżej czterdzieści trzy.
-Ty Bello zawsze potrafiłaś mnie docenić. Nie to co własne dzieci. -udawanie smutnego najlepiej mu nie wychodziło, na utach Indianina widniał nadal wesoły uśmieszek
-Oj tato już tak się nie rozczulaj się już. W vanie jest paliwo?-
-Raczej tak. A gdzie się wybieracie?
-Jadę odwieźć Bellę. No wiesz, ma tam godzinę policyjną- Rachel mrugnęła do mnie okiem, na co zachichotałam i poszła po kluczyki.
-Naprawdę musisz już wracać?-zapytał Jacob opierając się samochód
-Tak, będą się martwić.
-Może zadzwonię do doktora Cullena i powiem mu, że zostaniesz na noc?-zasugerował Billy
-Nie, muszę już wracać. Dziękuję za kolacje.
-To chyba mi powinnaś podziękować Bello.I to na kolanach za to, że to nie tatuś przygotowywał jedzenie.- Rachel wybiegła z domu całując ojca w policzek- Zaraz będę. Choć Bello, bo zamęczy cię tu na śmierć.
-Nie wyrażaj się tak młoda damo.-Billy zawołał, choć nie bardzo udało mu się granie srogiego ojca.-Pamiętaj Bello, że gdyby coś się działo zawsze możesz na nas liczyć. Nie wstydź się zwrócić do mnie po pomoc, nawet w kwestiach najbardziej absurdalnych.
-Dobrze, dziękuję Billy. Będę o tym pamiętała, ale jak na razie wszystko jest dobrze.
-Naprawdę nie chcesz zostać? Jutro jeszcze nie masz szkoły. Pogadałybyście z Rachel. Może byś ją przekonała, żeby nie opuszczała swojego biednego i starego ojca.
-Och tato, przestań już. Zostaje z tobą Jake.
-Marna mi pociecha-westchnął Indianin, na co Jake się oburzył.
-Ale zawsze. Pogadamy o tym później, jak wrócę.
-Uważaj na siebie-powiedział z wyraźną troską w głosie, tym razem jej już nie udawał.
-Choć Bello już. Bo nie dotrzemy do tych twoich Cullenów przez zachodem słońca.
-Okej, już idę. Do widzenia Billy, pa Jake.
-Odwiedź nas jeszcze.
-Postaram się.
-Nie będziesz miała innego wyjścia, zawsze mogę cię tym Cullenom uprowadzić. -zaśmiał się Jake. Billy nadal siedział na wózku w drzwiach, lecz tym razem, zamiast jak zwykle swojej pogodności w oczach miał strach. Billy był przerażony. Czyżby bał się o mnie? Z rozmyślań wyrwał mnie głos Rachel.
-Bello, ty wiesz jak tam jechać, prawda?




***




 -Boże dziewczyno, dwa razy już tą drogą jechałaś! Jakim cudem możesz nie pamiętać nawet gdzie skręcić?-wzdychała Rachel podczas gdy ja szukałam w książce telefonicznej w mojej komórce numeru kogokolwiek z Cullenów. Już drugi raz Rachel musiała się wracać do głównej drogi bo wjechałyśmy w jakiś ślepy zaułek.
-Nie moja wina, że tutaj każdy zakręt jest taki sam. Tylko drzewa, krzaki, drzewa, krzaki i tak w kółko. To skąd mam wiedzieć którędy?
-Ja znam drogę do własnego domu.
-Ja też!-warknęłam, może trochę za mocno. Tak stanowczo nie powinnam tego robić. Przecież to nie jej wina, że nie wiedziałam jak dojechać do tego pieprzonego domu! I na dodatek przypomniałam sobie, że nie zapisałam sobie numeru nikogo z nich. Po prostu cudnie. Tylko się rozpłakać. Z nadzieją przeglądałam spis ostatnich połączeń i ulżyło mi kiedy natrafiłam na kilka niepodpisanych cyferek. To musiał być numer Alice, kiedy dzwoniła do mnie na lotnisku.
-I co masz?-zapytała Rachel widząc, że przykładam du ucha telefon. Pokiwałam twierdząco głową- No nareszcie.-z ulgą zatrzymała samochód na poboczu.
-Słucham?-To nie Alice odebrała.
-Cześć. Tu Bella.
-Och coś się stało? Pośpiesz się Esme zrobiła przepyszną kolację. Chyba nie muszę dodawać, że dla ciebie. Ale nie powiem ci co, sama zobaczysz-trajkotał wesoło Emmett.
-Emmett, słuchaj, zgubiłam się.
-Że co?-od razu spoważniał-Ale co dokładnie się stało?
-Nic poważnego, po prostu- zawahałam się, wiedziałam, że się będzie śmiał.- Nie wiem jak do was dojechać. Stoimy teraz na jakiejś drodze, chyba głównej i nie mam pojęcia w którą stronę. Mógłbyś mi to jakoś wytłumaczy?
Emmett oczywiście zachichotał.
-Och Bello, Bello tylko tobie może się coś takiego zdarzyć. Gdzie dokładnie jesteś?
-Sama nie wiem, chyba minęłyśmy znak...- zawahałam się. Jaki to był znak?
-Ograniczenia prędkości do 70.-Rachel się włączyła i wzięła mi telefon. Widząc mój sprzeciw dodała- Zaufaj tak będzie dużo, dużo szybciej.
Faktycznie, wystarczyło kilka zdań instrukcji i już za chwilę jechaliśmy chyba właściwą drogą. 
-Jeśli ten cały jak mu tam Ennett?
-Emmett.
-Właśnie, więc jeśli nie wprowadził nas w błąd to jeszcze jakiś kilometr i będziemy nareszcie na miejscu.
-Aha-mruknęłam cicho. Przy Rachel, Jacobie i Billym czułam się dobrze. Jakby wszystko  było na swoim miejscu. Jakbym ze wszystkim sobie radziłam. I właśnie teraz zdawałam sobie sprawę, że jest w błędzie. Że ten dobry nastrój jest udziałem Blacków, że przez ten wieczór starałam sobie wmawiać, że jest w gronie rodziny, że nikogo nie straciłam. Zaplątałam się. Nie wiedziałam co jest gorsze. Czy odjazd Rachel, czy trwanie w jakiejś chorej, nierzeczywistej fantazji? 
Jak zwykle nie uszyło to uwadze Rachel.
-Bella, co jest? Nie chcesz tam jechać?
-Nie, to nie tak... Po prostu teraz widzę... Rachel ja nie dam rady tam wejść i udawać, że wszystko jest w porządku. -łzy bez mojej zgody zaczęły napływać do oczu- Mam zjeść z nimi kolacje jak z rodziną? Oni nią nie są. Nie będą. Mam się uśmiechać, choć wcale nie jest mi do śmiechu? Jak tak nie umiem.
-Wiem. Wiem o tym. Ale to nie zmienia faktu, że i tak musisz tam wejść i zjeść z nimi tą cholerną kolację. 
-Już jadłam-szepnęłam cicho i ukryłam twarz w dłoniach. Samochód się zatrzymał.
-Masz rację. Dzisiaj już nie musisz jeść. Możesz zamknąć się w pokoju, nie musisz się uśmiechać. Ale jutro nie będziesz już miała wymówki. Będziesz musiała z nimi zjeść i się uśmiechać. I spędzić z nimi cały dzień. Jeśli jutro uda ci się z tego wymigać, to pojutrze na pewno będziesz na ich towarzystwo skazana. Mieszkasz z nimi Bella. I jeśli to się nie zmieni, a nie zanosi się na to, to będziesz spędzać z nimi każdy dzień. I prędzej czy później będziesz musiała zaakceptować fakt, że to teraz oni zastępują ci rodzinę. A na pocieszenie dodam, że im szybciej zaczniesz, tym szybciej skończysz. To zależy tylko od ciebie. A teraz podnieś głowę, zobaczymy w jakim stanie jest twój makijaż. No już głowa do góry, gdzieś tu powinnam mieć jakiś puder. Bello! Ile mam jeszcze czekać?
Taka była Rachel. Beż względu na to jak było beznadziejnie, tylko ona umiała mnie wyciągnąć z przepaści i sprawić, że tak jak ona widziałam wszystko w nieco jaśniejszych barwach. No przynajmniej przez jakiś czas. I właśnie za to ją kochałam.
-Wiesz co-powiedziałam gdy już podjechała pod oszkloną willę- chyba zjem z nimi tą kolację dzisiaj. Może faktycznie będzie mi smakować?

2. Czyżby wszystko wracało do normy?

Napisałam kolejny rozdział. Zeszło mi to trochę, choć myślałam, że i tak do końca tygodnia się nie wyrobię. Spełniłam prośbę Psychicznej i mam nadzieję, że fragment pisany z perspektywy Edwarda nie wyszedł mi najgorzej. Chciałam, żeby był jak najbardziej realistyczny, ale nie wiem na ile mi się to udało.
Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze, nawet nie wiecie ile wasze opinie dla mnie znaczą. Myślę, że kolejny rozdział powinien pojawić się do końca tygodnia, ale w tej chwili naprawdę nie mogę niczego obiecać. Miłego Czytania;)



Nie zeszłam na kolacje. Nie rozpakowałam się. Po prostu leżałam i płakałam. Byłam im jednak wdzięczna- pozwolili mi na to. Esme kilka razy zajrzała do pokoju, ale nie pocieszała mnie. Nie chciałam tego, nie chciałam, żeby ktoś się nade mną rozczulał, zwłaszcza ktoś kogo prawie nie znam. Choć miałam świadomość, że oni wszyscy naprawdę chcą dla mnie dobrze, to w tej ogromnej i luksusowej willi czułam się jak ptaszek w złotej klatce. I choć miałam świadomość, że w każdej chwili mogę z niej wyfrunąć, to jednak nie robiłam tego. Dlaczego? Bo nie miałam już swojego gniazda...
Nie wiedziałam ile tak leżałam, po pewnym czasie zasnęłam. Spałam spokojnie, co było bardzo dziwne, gdyż zawsze w nowych miejscach miałam koszmary. Czyżby mój organizm nie pytając mnie o zdanie zaczął traktować to miejsce jak dom?
Podniosłam się z łóżka, rozglądając dookoła. Był pewnie środek nocy, pokój oświetlało blade światło księżyca. Wstałam i wyszukałam ręką włącznika. Jaskrawe światło płynące z żarówki całkowicie mnie oślepiło. Zamrugałam kilka razy i otworzyłam drzwi. Byłam strasznie głodna. Moim ostatnim posiłkiem była kanapka zjedzona w samolocie. Wyszłam z pokoju. Korytarz również został oświetlony przez blask księżyca, więc nie zapalając światła i starając się być cicho zeszłam na dół. Jeszcze by tylko brakowało, żebym wszystkich pobudziła. Objaśnienia Alice zapamiętałam dość dobrze- bez problemu udało mi się trafić do kuchni. Gorszym problemem było znalezienie w niej czegokolwiek. Było to naprawdę ogromne pomieszczenie, z nowoczesnymi meblami, wielką, srebrną lodówką i najnowszymi sprzętami kuchennymi. Po kolei otwierałam wszystkie szafki, aż wreszcie udało znaleźć mi się płatki, miskę i mleko.  Usiadłam przy stole i zaczęłam jeść. Chwilę potem do kuchni wszedł zaspany Emmett.
-Boże dziewczyno jest trzecia w nocy, o tej porze się śpi.
-Przepraszam, nie chciałam nikogo obudzić.-powiedziałam cicho i spuściłam wzrok.
-Nikogo nie obudziłaś, no przynajmniej nie ty. Te ściany naprawdę są za cienkie. Ciesz się, że nie masz pokoju przy Jasperze. Strasznie chrapie. Że też Alice to nie przeszkadza.-pokręcił głową.
Podszedł do lodówki, wyciągnął sok i usiadł przy mnie. Gdy podniosłam wzrok, zauważyłam, że bacznie mi się przygląda.
-Jak możesz jeść to świństwo? Trzeba było przyjść na kolację, Esme przygotowała świetnego kurczaka. Jeszcze chyba coś zostało, odgrzać ci?
-Nie, wystarczą mi płatki.
-Rosalie cię polubi. W całym domu tylko ona to je. Reszta tego nie toleruje.
-Nie są takie złe.
-Skoro tak twierdzisz. Ale nie myśl sobie, że uda ci się mnie do nich przekonać. No, a jak ci się podoba dom?
-No jest bardzo duży.-zawahałam się-  Ale fajnie urządzony.
-Esme z Alice urządzały ci pokój. Dziwne, że jeszcze cię nie pytały jak ci się podoba.
-Pokój też jest ładny. Dzięki. W ogóle wszystko jest takie...
-Bogate.-stwierdził
-Nie, nie to miałam na myśli. Raczej chodziło mi o przestronne, u siebie w Phoenix miałam bardzo mało miejsca.
-Nie powinnaś była być bardziej opalona, jeśli cały czas przebywałaś na słońcu?
-Moja mama jest... była albinosem.
-Żartujesz?
Pokręciłam głową.
-Mogę cię o coś spytać?
-No jasne siostrzyczko- uśmiechnął się do mnie szeroko. Trochę zawstydziło mnie to określenie
-Czy wy wszyscy zostaliście adoptowani?
-Tak. Rosalie z Jasperem są rodzeństwem i ja z Edwardem i Alice również.
-Co się stało z twoimi rodzicami?
Zdziwiło go to pytanie. Minęło kilka sekund zanim odpowiedział.
-Mama zmarła tuż po narodzinach Edwarda, ojciec piętnaście lat później na gruźlicę.
-Przykro mi.
-Dzięki. Teraz rodziców zastępują mi Esme i Carlisle.
-Kochasz ich?
To pytanie zaskoczyło go jeszcze bardziej. Sama nie wiem czemu je zadałam.
-No jasne. To najlepsi ludzie pod słońcem. Zresztą sama zobaczysz. Nawet nie wiesz jak się cieszyli, gdy powiedziałaś, że przyjedziesz. Nie wiem jakim cudem, ale jakoś nas wszystkich ogarniają.
-Nie jesteście tacy źli.
-Och jesteśmy. Nawet nie wiesz jak. Zwłaszcza gdy trzeba wytypować kogoś do zakupów z Alice. To prawdziwa zakupoholiczka.
-Jest miła. Spędziłam z nią chyba najwięcej czasu, z was wszystkich. Nie wiem czy mogę cię o to pytać...-zawahałam się
-Pytaj o co chcesz.
-Jaka jest Rosalie?
-Och Rose, no cóż, chyba nie jestem co do niej obiektywny, wiesz jesteśmy tak jakby razem.
-Aha, rozumiem. A Jasper?
-Jasper, cóż Jasper strasznie chrapie, ale to już wiesz- uśmiechnęłam się- Jest można by powiedzieć, że spokojny, chyba najspokojniejszy z nas wszystkich. Trochę się podlizuje rodzicom, ale da się wytrzymać- puścił do mnie oko.
-A Edward?
-Och, z nim to są trzy światy. Tak się chyba mówi prawda?- potwierdziłam- Jest niezdecydowany no i najmłodszy przez co prawie wszystko uchodzi mu płazem. No, ale teraz ty przejmujesz tą fuchę, więc będzie musiał się trochę potrudzić. No, a ja jak pewnie już zauważyłaś, jestem najsilniejszy, najmądrzejszy i ogólnie najlepszy. Ale wiesz jak to jest, nie będę się przechwalał.
-Oczywiście, że jesteś. Naprawdę.
Wstałam i umyłam miskę.
-Przepraszam, że cię tak wypytuję, ale...
-No jasne, rozumiem cię. Cieszę się, że już jest ci lepiej. Martwili się o ciebie.
-No tak, nie czułam się najlepiej.
-Ale teraz już jest ok?
-Mam taką nadzieję.
-Chyba już powinniśmy się położyć. Do jutra siostrzyczko.
I zamiast wyjść podszedł do mnie i się przytulił. W końcu puścił mnie i nadal się uśmiechając wyszedł. Poszłam w ślad za nim. Weszłam do pokoju, ale jako, że już się wyspałam postanowiłam się wreszcie rozpakować. Nie było sensu dłużej udawać, że zaraz odwiozą mnie do rodziców. Musiałam przyjąć do wiadomości, że teraz to miejsce będzie moim domem. Cóż, zastanowiłam się oglądając dokładnie pokój, mogłam trafić gorzej.
Moja własna łazienka okazała się równie przestronna jak cała reszta domu. Utrzymana w kremowych barwach, przypadła mi do gustu. Ona również została wyposażona. Na moje artykuły pozostała tylko jedna półka. Zresztą wszystko bez problemu się w niej zmieściło.
Drzwi, które znajdowały się tuż obok tych do łazienki, okazały się być wejściem do garderoby. Otworzyłam je i szeroko otworzyłam oczy. Było to duże pomieszczenie z wielką ilością półek. Na większości z nich, poukładane już były nowe, jeszcze z metkami ubrania, na wieszakach wisiało kilkadziesiąt nowiutkich sukienek, a na prawo, pod całą ścianą poukładane były buty. Aż westchnęłam gdy je wszystkie policzyłam. Po co mi tyle ubrań? Alice przeszła samą siebie. Na środku był słup, dość szeroki, otoczony ze wszystkich stron lustrami. W rogu stały dwa fotele ze stolikiem, a obok nich na półkach poukładane były komplety biżuterii. Tylko kilka półek było pustych i na nich bez problemu zmieściły się moje wszystkie ciuchy. Wróciłam do pokoju. Poduszki z łóżka przerzuciłam na fotel stojący pod oknem- dziwne, że wcześniej go nie zauważyłam, a na półkach poukładałam swoje zdjęcia, płyty i książki. Cofnęłam się parę kroków i krytycznym wzrokiem spojrzałam na efekt. Nie było tak źle. Odwróciłam się. Koło laptopa położyłam drewnianą ramkę i flakon mamy. Wyszło to nawet w miarę dobrze. Fioletową firankę związałam czerwoną wstążką i otworzyłam okno. Dopiero teraz spostrzegłam, że miałam też balkon. Spojrzałam na zegarek, dochodziła już prawie czwarta.  Ze mną naprawdę musiało być coś nie tak, po poprzestawiały mi się pory dnia. Westchnęłam i wróciłam do łóżka.

Obudził mnie szum na dole. Ktoś coś chyba odkurzał. Była dopiero siódma, nie sądziłam, że tutaj dzień zaczyna się tak szybko. Wstałam i poszłam do łazienki. Ciepła kąpiel znacznie poprawiła mi humor. Otuliłam ciało ręcznikiem, odrzucając do tyłu mokre włosy i z powrotem wróciłam do pokoju po ubranie. Aż podskoczyłam gdy zobaczyłam w pokoju Edwarda. On również się zdziwił moim ubraniem, a właściwie jego brakiem.
-Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Pukałem, ale chyba nie słyszałaś.
-Nie, nie nic się nie stało. Nie spodziewałam się, że ktoś tu jest. Nie słyszałam jak wszedłeś.
Otworzyłam drzwi przestronnej garderoby i próbowałam przypomnieć sobie, gdzie poukładałam moje ubrania, starając się zachowywać się naturalnie, mimo, że czułam na sobie jego baczny wzrok. Dopiero teraz zauważyłam, że był bardzo, ale to bardzo przystojny, wręcz nienaturalnie. Jego wygląd mnie rozpraszał. Zresztą wszyscy byli piękni, jasne cery nie miały żadnych niedoskonałości, włosy były mocne i zadbane, a dodatkowo poruszali się jak zawodowi modele.
-Esme kazała mi sprawdzić jak się czujesz i zapytać czy zejdziesz na śniadanie.
-Tak zaraz przyjdę.
-Okej to zostawię cię teraz samą.-wyszedł z pokoju. Wciągnęłam głęboko powietrze. Czemu tak bardzo mnie rozpraszał jego wzrok, wygląd i głos?


***


Musiałem przyznać, że była ładna. Nawet bardzo ładna. W tym ręczniku wyglądała tak kusząco... Nadal byłem przeciwny temu by z nami została, tak było by lepiej dla niej samej, ale nie mogłem zaprzeczyć, że miała piękne nogi, no i włosy. I jej oczy...  I nadal nie słyszałem jej myśli. Irytowało mnie to. Wczoraj nie bardzo zwróciłem na to uwagę, gdy chciałem zazwyczaj udawało mi się wyciszyć towarzyszące mi głosy. A wczoraj tego chciałem, zwłaszcza, gdy Alice bez przerwy mnie upominała. Więc nie bardzo zwróciłem uwagi na fakt, że nie słyszę jej myśli. A teraz zaczynało mnie to irytować. I jeszcze ten rumieniec na jej policzku... Dlaczego się zarumieniła na mój widok? Pewnie dlatego, że zobaczyłem ją w samym ręczniku. Nie powinienem był tam wchodzić. Ale z drugiej strony w tamtej chwili chciałem zostać tylko tam, tylko przy niej. Wariowałem.
Na dole wszyscy na nią czekali. Nie musieliśmy jeść i wcale nam to jedzenie nie smakowało, ale przecież musieliśmy grać normalną rodzinę. Właśnie dlatego Jasper próbował sam ogarnąć smażące się jajka, i tylko ja wiedziałem, że najchętniej by je wyrzucił i jeszcze zakopał. Emmett miał za zadanie zrobić kawę i z całej siły powstrzymywał się by nie wyrzucić ekspresu  przez okno. Esme spryskiwała kwiaty, a Carlisle próbował odkryć jak działa tostownica. Używaliśmy tego pierwszy raz.
-A co jeśli ona nie lubi kawy?- zapytała Rosalie zerkając na Emmetta.
-To wtedy raz na zawsze pozbędziemy się tego cholernego ekspresu. Ja mam dość. Za cholerę mi to nie wyjdzie.-warknął, dodając w myślach: Jaki głupiec wymyślił to dziadostwo?
-Bo źle do tego podchodzisz. Trzeba delikatnie i łagodnie.-zaśmiała się, na rękę jej było pokazanie każdemu, że we wszystkim jest najlepsza. Tak, tak, przecież ona jedyna nie wypiła ludzkiej krwi. Irytowała mnie.
-To spróbuj sama-warknął i odsunął się robiąc jej miejsce. No cóż, nawet jeśli za bardzo się przechwalała, już po kilku minutach na stole stało osiem kubków kawy.
-A nie mówiłam- Rosalie uśmiechnęła się do ukochanego cmokając go w policzek. Nadal stał obrażony.
W tej właśnie chwili, najpierw usłyszałem jej kroki, potem poczułem jej słodką woń, aż wreszcie ją zobaczyłem. Nadal wilgotne włosy opadały jej na ramiona i moczyły trochę za dużą, kraciastą koszulę. Spojrzała na nas niepewnie. Nadal nie znałem jej myśli, nie byłem przyzwyczajony, że ktokolwiek opiera się mojemu darowi.
-Dzień dobry.
-Dzień dobry Bello, siadaj. Co byś zjadła? Są tosty, jajka, kawa.- Esme zaprowadziła ją do stołu.
Mam nadzieję, że czuje się dziś lepiej, pomyślała i zerknęła na mnie. Pokręciłem głową. Nie wiedzieli jeszcze, że jej nie słyszę.
-Nie pije kawy-na te słowa Emmett obiecał sobie wywalić ekspres, cicho się zaśmiałem- Mogą być tosty. Dziękuję.
-Jak ci się spało? -zapytał Carlisle stawiając przed nią talerz.
Widzisz!, pomyślał Emmett wiedząc, że go słyszę. Już całkiem z nią lepiej. Nie ma co, ja to nadaje się do wszystkiego. Jest Emmett, nie ma problemu, zaśmiał się. Tak, doskonale słyszałem ich wczorajszą rozmowę. Jeszcze nie miałem okazji udrzeć mu nosa, za to co o mnie wygadywał. Tylko dlaczego, to co ona o mnie myśli, tak bardzo mnie obchodziło?
-Bardzo dobrze. No i dziękuję za wszystko.
-Drobiazg. Chcemy, żebyś się tu czuła jak w domu.
-Mam nadzieję, że będę.
Obserwowałem ją. Była spięta, uważnie dobierała słowa. Chyba jednak wcale nie było tak dobrze. 
-Masz jakieś plany na dzisiaj?- zapytała Alice. Już wiedziałem, że ona dla niej wszystko ustaliła. Tak, mogłem bez obaw stwierdzić, że Alice ma niezłego bzika.- Mogłybyśmy pojechać na zakupy. Słyszałam, że...
Przerwał jej dźwięk telefonu.
-To chyba do ciebie -powiedziałem siadając na przeciwko niej
Trochę zdziwiona wyciągnęła z kieszeni komórkę
-Tak słucham?
-Cześć. To ty Bello?- był to wesoły, z pewnością męski głos, jednak słyszałem go pierwszy raz. To raczej nie mógł być nikt z naszej szkoły. A więc jej starzy znajomi.
-Tak, a z kim rozmawiam?
-Jacob. -nic mi to imię nie mówiło, jej chyba też nie.
-Jaki Jacob?
-No wiesz?!- chłopka się oburzył- Jacob Black. Przyjeżdżałaś do nas, jak odwiedzałaś w Forks ojca. Nie pamiętasz? Chodziliśmy razem zbierać kamyki na plaży.- skąd ta dziewczyna znała kogokolwiek z plemienia quileute? Wszystkich to również zdziwiło.
-Ah już pamiętam. Kamyki mnie przekonały.- wstała od stołu i oddaliła się. Nie chciała, żebyśmy słyszeli. Nie wiedziała tylko, że my słyszymy wszystko.
-No popatrzcie, pamięta kamyki, nie pamięta mnie.
-Kamyki są bardziej interesujące.-zaśmiała się. Nie wiem czemu, ale mnie to zaniepokoiło. Nie jej śmiech, nie, musiałem przyznać, że miała piękny śmiech. Zaniepokoiło mnie to, że jemu przy pierwszej rozmowie i to przez telefon udało się ją rozśmieszyć,a ja nie rozśmieszyłem jej ani razu. Będę musiał to zmienić. Zaraz się jednak opamiętałem. Dlaczego tak bardzo chciałem być tym przez kogo zaśmiewałaby się do łez? Przecież nikim takim nie byłem. Byłem wampirem, któremu poprzewracało się w obecnej chwili w głowie. Chwała Bogu, że nikt nie słyszał moich myśli.
-No wiesz?! Jak możesz tak mówić? Nawet nie wiesz jak mnie to zraniło.- chłopka udał rozpacz, co ją ponownie rozśmieszyło. Zachichotała.
-A ty jak się czujesz? -zapytał czule odrzucając wesoły ton
-Jakoś daje radę.- westchnęła. Nie umiała kłamać.
-Ojciec coś wspominał, że przyjedziesz.
-Tak, mieszkam u...- zawahała się- Cullenów, znasz ich?
-No jasne. Kurcze ty to masz szczęście, wiesz jaką oni mają chatę?!
-Jake!
-No co? Najbogatsza rodzina w tej dziurze. A kiedy przyjechałaś?
-Wczoraj.
-Wiesz tak właściwie  dzwonie, żeby zaprosić cię do nas na, hmm chyba obiadokolacje. Albo coś w tym stylu. Nie wiem, co dokładnie szykują w kuchni, ale dostałem rozkaz, żeby cię przekonać. W sumie to wolę rozmawiać z tobą niż mieć do czynienia z moją niepoczytaną siostrą.
-Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł- czy tylko mi się wydawało, czy naprawdę wolała zostać z nami? Może wtedy udało by mi się spędzić z nią więcej czasu, przekonać ją do siebie, sprostować to wszystko co nagadało na mnie moje rodzeństwo? Do diabła, dlaczego mi na tym tak cholernie zależało?- Jeszcze z tym wszystkim się nie uporałam.
-No wiem, że to nie jest łatwo, ale zobaczysz fajnie będzie. Powspominamy, pośmiejemy się. Zresztą Rachel mi nie wybaczy jeśli cię nie będzie. Nawet nie wiesz jak się na tą twoją wizytę napaliła. -Rachel przyjechała?-zapytała odzyskując odrobinę radosnego brzmienia w swoim słodkim głosie. A więc, ta cała Rachel była dla niej ważna. Wstrzymałem oddech oczekując w napięciu jej decyzji i łudząc się nadzieją, że jednak odmówi.
-No, jakieś dwa tygodnie temu wróciła, za trzy dni wraca z powrotem. Sama widzisz. Nie wiem kiedy powtórzy się taka okazja, żeby zobaczyć nas, no w prawie pełnym składzie, więc nie będzie ani tobie, ani mi na rękę jak odmówisz. No Bello, nie daj się dłużej prosić. Naprawdę kończą mi się już argumenty.
-No nie wiem. Okej skoro Rachel przyjechała, to przyjadę, ale tylko na chwilę, poczekaj chwilkę muszę się zapytać.
-O pozwolenie ich? -zdziwił się. Ten cały Jacob zaczął mnie irytować. Czym my się niby różnimy od tej jego rodzinki? Chyba, że wiedział...?
-Tak, o pozwolenie Jake.
-Ale chyba ci nie zabronią nie? Przecież będzie Billy więc nie stanie się nam nic złego. Możesz im powiedzieć, że będziesz pod opieką rozsądnego rodzica. Nie dodawaj, tylko, że jest to Billy. Doktor Cullen na pewno go zna, więc może mieć pewne zastrzeżenia. Zresztą nie dziwiłbym się mu- Carlisle zachichotał pod nosem. - Pamiętasz, ja Rachel prawie by utonęła, wtedy gdy byliśmy razem z Charliem na rybach. Byli tak zajęci, że ich pociech wcale ich nie obchodziły.
-Tak pamiętam- Bella ponownie się uśmiechnęła, a ja ponownie chciałem być na miejscu tego chłopka. Chociaż, może niekoniecznie, on nie mógł się jej przyglądać, chociaż, Bella miała spędzić z nim praktycznie cały dzień, jeśli oczywiście Carlisle się zgodzi. Co do tego nie miałem jednak wątpliwości.-Wiem jaki jest Billy, ale to nie on się mną opiekuje. Chyba tak można to nazwać. Poczekaj chwilę.
Odwróciła się do nas i spytała:
-Będziecie mieli coś przeciwko jeśli przyjedzie po mnie Jacob?
Esme aż kipiała z radości. Zaczyna, traktować nas jak rodziców, pyta nas o zdanie. Uśmiechnęła się do Carlisle'a, ale za chwilę się opanowała i odpowiedziała
-Nie, oczywiście możesz spotykać się z kim chcesz. Nie musisz nas pytać o pozwolenie.
-Jesteście moimi prawnymi opiekunami, więc chyba jednak muszę. A przynajmniej powinnam.- Bella zawahała się, a na jej policzki wstąpił delikatny rumieniec. Wyglądała naprawdę uroczo.
-Naprawdę nie musisz.
-Dobrze, dziękuję- uśmiechnęła się i ponownie odwróciła
-I co możesz iść? Tylko nie mów, że nie. Jejku Rachel mnie zatłucze jeśli nie przyjedziesz.
-Mogę mogę, już nie przesadzaj.
-Świetnie. Uratowałaś mnie-zaśmiał się, na co ona odpowiedziała tym samym. Ponownie, chciałem się z nim zamienić.
-Wiesz gdzie to jest?
-Oj Bello, nie obrażaj mnie. Mieszkam tu od dziecka, znam Forks jak własną kieszeń.
-Okej, to ja czekam.
-Mam jeszcze jedno pytanie.- zawahał się- Czy zgodziłaś się przyjechać tylko dlatego, że Rachel wróciła?
-Głównie dlatego- Bella westchnęła
-No mogłabyś okazać trochę serca i powiedzieć, że za mną też się stęskniłaś.
-No może trochę.
-Cóż, takie coś bardzo mnie satysfakcjonuje- westchnął
-Tak, Jake za tobą również się stęskniłam i już nie mogę się doczekać, żeby cię zobaczyć. Lepiej?
-Sto razy lepiej. Ja również się za tobą stęskniłem, Bello. Przyjadę za godzinę. Ubierz wygodne buty, znając moją siostrzyczkę pewnie cię wyciągnie na jakiś tor przeszkód. Zresztą, ty też ją znasz. Pa.
-Pa, Jake. Tylko nie jedź za szybko!- ostrzegła go. Martwiła się o niego, o niego a nie o mnie. Do cholery dlaczego tak bardzo mnie to obchodziło i dlaczego tak bardzo pragnąłem coś dla niej znaczyć? Okej, obudź się, tu rzeczywistość, a ty jesteś tylko zimnoskórym wampirem, który nie kontrolując się mógłby ją zabić. Lepiej się z tym pogodzić. Ale i tak muszę zmienić jej zdanie o mnie.
-Oj Bello, Bello, nie jestem aż takim niezdarą.
-Jesteś. Pa.
Odłożyła telefon i ponownie usiadła przy stole.
-Hej Bella- zapytał Emmett- A kim jest ten cały Jacob? To twój chłopak?
-Nie, to syn znajomego mojego ojca, Billego Blacka. Widziałam go ostatnio kilka lat temu, a jeszcze teraz wróciła jego siostra Rachel. Tylko ich z tych pobytów w Forks pamiętam.- westchnęła jakoś ciężko
-Nie lubiłaś tego miejsca?-zapytał Jasper, doskonale wyczuwając jej nastrój. Dlaczego on ją wyczuwał, a ja nie mogłem ją usłyszeć? Niczego w tej chwili bardziej nie chciałem.
-Raczej nie. Nie dogadywałam się z ojcem, no i nie przepadam za deszczem. Wolę słońce.
-To tak jak my. Spróbuj koniecznie jajecznicy. Japser męczył się nad nią całe piętnaście minut. Ale nie martw się zatruta nie jest.-zawołała wesoło Alice
Bella uśmiechnęła się. Pierwsze raz zobaczyłem ją uśmiechniętą. Jej twarz nabrała naturalnych rumieńców, a oczy promieniały. I ogarnęło mnie dziwne uczucie, zdałem sobie sprawę że byłem zazdrosny. Zazdrosny o to, że nie ze mną Bella spędzi dzisiejszy dzień.


***


Byłam zszokowana gdy Jacob zadzwonił. Jeszcze bardziej zaskoczył mnie jego wygląd, gdy godzinę później podjechał pod dom Cullenów. Ostatni raz widziałam go... nawet nie pamiętałam kiedy. W każdym bądź razie nie miał wtedy długich włosów, nie był tak wysoki i opalony. Był jeszcze dzieckiem.
-Bella! -zawołał gdy wyszłam przed dom -Jejku jak ty się zmieniłaś. Ale wyładniałaś! Teraz wreszcie wyglądasz jak kobieta- zaśmiał się i mocno mnie przytulił
-Zawsze byłam kobietą.
-Tylko nie zawsze wyglądałaś jak kobieta.
-No wiesz?! Ty też urosłeś Jake! Ile już masz?
-Metr osiemdziesiąt.-powiedział z dumą- Chodź. Ojciec już nie może się ciebie doczekać. Ciekawe czy cię pozna. Ale chata. -spojrzał na dom
-Weź przestań. A gdzie Rachel?
-No wiesz- oburzył się- Mogłabyś przynajmniej udawać, że się cieszysz na mój widok.
-Cieszę się, naprawdę.
-W takim razie okej. Rachel została w domu, przygotowuje kolacje. Gdy tylko dowiedziała się, że przyjedziesz, zaczęła wariować. Naprawdę cieszę się, że musiałem po ciebie jechać, bo jeszcze i mnie nagnałaby do sprzątania.
-Bello przyjechać po ciebie?-zawołał Carlisle
Odwróciłam się, lecz odpowiedział za mnie Jacob.
-Nie, odwiozę Bellę. Moja siostra, oczywiście jeżeli jeszcze nie rozsadziła kuchni, to miała przygotować również kolacje więc trochę to zejdzie. Wie pan jak to jest, jak się spotkają dwie kobiety to koniec.- westchnął komicznie
-Jake!
-No co? Nie mam racji?
-Nie masz- ale mimo wszystko się uśmiechnęłam. Jake działał na mnie dziwnie kojąco. Jak balsam.  -Proszę się nie martwić.- zwrócił się ponownie do Carlisle'a - Bella jest w dobrych rękach.
-Miłej zabawy.-uśmiechnął się do mnie. Już miałam się odwrócić, gdy zauważyłam Edwarda. Stał na piętrze, w korytarzu i bacznie mnie obserwował. Czy mi się wydawało, czy naprawdę nie był za szczęśliwy, że Jacob objął mnie w pasie i zaprowadził do auta?

1. Pierwsze spotkanie

Ukazał się drugi a tak właściwie to pierwszy rozdział. Mam nadzieję, że nie jest on bardzo zły i zapraszam do czytania.




-Chyba jesteś niepoważny! Czy ty nie rozumiesz co jej może grozić? A co się stanie jak się o nas dowie? Myślałeś o tym?-Edward po raz kolejny dał się ponieść emocjom i wrzasnął. Westchnąłem.
-Oczywiście, że o tym myślałem. Wiem jakie to pociąga za sobą konsekwencje. Ale Charlie był moim najlepszym przyjacielem i choć to brzmi absurdalnie jestem mu to winien. On na moim miejscu zrobił by to samo.
-Tyle, że on nigdy nie będzie na twoim miejscu. Nigdy nie mógłby być. Nie możesz porównywać jego do siebie.
-Nie mogę, masz racje Edwardzie. Ale to nie zmienia faktu, że nie mogę zostawić tej dziewczyny samej.
-A nie uważasz, że lepiej by było nie wprowadzać jej w towarzystwo wampirów? Bezpiecznie dla niej będzie gdy trafi do domu dziecka. Tam przynajmniej nie będzie jej nic grozić.-do dyskusji wtrącił się Jasper.
-Och przecież potrafimy się kontrolować. Nie będziemy jej w żaden sposób zagrażać.-stwierdziła Esme.-Nie chcecie mieć nowej siostry?
-Chcemy. Tyle, że samo "chcemy" nie wystarczy. Jak zamierzacie ukryć nasze polowania? Albo to, że iskrzymy się w słońcu. Przecież deszcz nie będzie padał nieustannie.-Rosalie usiadła na schodach i obserwowała nas wszystkich.
-Wszystko przemyślałem i nie ma sytuacji niemożliwych. Polować będziemy parami, z nią zawsze ktoś będzie. Zrozumcie, że ona teraz tylko na mnie może liczyć. Na nikogo więcej. Nie mogę pozwolić, żeby cierpiała jeszcze więcej.- powiedziałem, mając nadzieję, że wreszcie zrozumieją moją sytuację i mnie poprą
-I właśnie dlatego nie może tutaj zamieszkać! Dla jej bezpieczeństwa. Owszem, możemy się kontrolować, ale nie możemy przewidzieć wszystkiego.-warknął Edward
-Tak się składa, że możemy- wtrąciła Alice -Edwardzie myślę, że nie ma w tej sytuacji dobrego wyjścia. Ale Carlisle ma racje, nie możemy jej zostawić. Jeśli jesteśmy w stanie jej pomóc to zróbmy to.
-Możemy spróbować. Alice uprzedzi nas gdyby miało dziać się coś niepokojącego. No dajcie już spokój.-westchnął Emmett -Idę pobiegać.
I wyszedł. Na jego miejscu zrobiłbym to samo.
-Czyli rozumiem że już postanowiliście?-Edward nadal był temu przeciwny
-Edwardzie, nie rozumiem twojego uporu. Wszystko będzie dobrze. Zobaczycie.
-Świetnie! Tylko ja już zaznaczam, że żadnych konsekwencji tej głupoty nie ponoszę! To wasz wybór!
Nie rozumiałem ich. A już zwłaszcza  Edwarda, w końcu to on znał moje pobudki ku temu, powinien mnie zrozumieć.
-Mi również wydaje się, że to zły pomysł, ale zrobicie jak uważacie-rzekła Rosalie wychodząc z pokoju. -Poszukam Emmetta.
-Jasper a ty dokąd?-zawołała Alice widząc jak chłopak wstaje i wychodzi
-Myślę, że już zakończyliśmy tę rozmowę.
-A wiesz ile jeszcze mamy do roboty? Przecież, skoro przyjedzie trzeba wszystko przyszykować. Pokój, łazienkę. Na początek musimy pojechać na wielkie zakupy. No przecież musimy zrobić wszystko, żeby umilić jej pobyt tutaj. Och już ją lubię! No to kto jedzie ze mną?

***

Po ciągnącym się w nieskończoność locie wysiadłam na lotnisku w Seattle i rozejrzałam się dookoła. Gdzieś w tym tłumie ludzi miała być moja nowa rodzina. Na taką nazwę pozwalałam sobie tylko w myślach, a i nawet w nich brzmiała ona niedorzecznie. Gdzieś koła siebie usłyszałam dźwięk komórki i dopiero po kilkunastu sekundach zorientowałam się, że dochodzi on z mojego starego modelu telefonu.
-Tak słucham-powiedziałam jednocześnie ciągnąc za sobą olbrzymią walizkę i próbując iść na przód. Nie miałam kompletnego pojęcia jak ja ich rozpoznam, nie byłam również pewna czy oni rozpoznają mnie.
-Bello tu Alice. Już jesteśmy na lotnisku. Spotkajmy się koło wind, dobrze?
-Hmm... tak-wymamrotałam zadziwiona jej dźwięcznym głosem-Już tam idę.
Rozłączyłam się i zaczęłam poszukiwać owych wind. Lotnisko wcale nie było większe niż w Phoenix, jednak w przeciwieństwie do tamtego, tego wcale nie znałam. Dookoła otaczali mnie ludzie, nie sposób było cokolwiek zauważyć. Szłam dzielnie na przód, chociaż do moich oczu zaczęły napływać łzy. W tej właśnie chwili czułam się jak na obcej planecie i wcale nie zanosiło się na jakieś zmiany. Wciągnęłam głośno do ust powietrze i rozglądałam się z zamiarem spytania kogoś o drogę do owych wind. Dlaczego akurat windy? Nie mogła wybrać czegoś bardziej oznaczonego?
Nagle idąca obok mnie dość puszysta kobieta popchnęła mnie swoim bagażem, co spowodowałyby na pewno mój upadek, gdyby nie chłopak, który złapał mnie, nie wiedziałam nawet kiedy i postawił do pionu.
-Nic ci nie jest?-zapytał aksamitnym barytonem, przyglądając mi się uważnie. Zatonęłam w jego oczach. Po kilkunastu sekundach odzyskałam rozum.
-Nie. Dzięki. -wyswobodziłam się z jego uścisku
-Nie ma sprawy. -zmrużył oczy i odwrócił się z zamiarem odejścia
-Poczekaj. Nie wiesz może, gdzie tutaj są windy? Miałam tam się spotkać z moją... znajomą, ale nie wiem jak tam trafić-wyjąkałam cicho
-Ty jesteś Bella Swan? -zapytał
-Tak. Skąd wiesz jak się nazywam?
Jednak nie odpowiedział na moje pytanie. Ponownie się odwrócił i zawołał.
-Alice! Chodź! Znalazłem ją.
Po krótkiej chwili stanęła przede mną dość wysoka dziewczyna, z krótkimi, ciemnymi włosami i wesoło się uśmiechając, uścisnęła mnie.
-Witaj Bello. Nareszcie cię poznałam Carlisle wiele mi o tobie opowiadał.
-Cześć-szepnęłam  nieśmiało. Naprawdę nie wiedziałam co w tej chwili mam robić.
-To jest Edward, twój przyszywany brat. A ja jestem Alice. Chodźmy już, pewnie jesteś zmęczona.
Edward wyciągnął z mojej ręki uchwyt walizki i sam podniósł ją bez najmniejszego wysiłku, i ruszył bez słowa przed siebie.
-Och nie przejmuj się nim. Czasem ma takie humory, ogólnie da radę się z nim wytrzymać, zresztą wkrótce sama się o tym przekonasz.
Wyszliśmy z lotniska i wsiedliśmy do lśniącego, srebrnego volvo.
-Mam nadzieję, że ci się tu spodoba. To naprawdę urocze miasteczko. A jak tam podróż? Była bardzo męcząca?
Dlaczego tak bardzo chciała ze mną rozmawiać? Czy nie moglibyśmy nie odzywać się przez resztę drogi?
-Nie. Dało się wytrzymać.
-To świetnie. Zobacz tutaj jest szkoła. Ale my uczęszczamy do innej, w Forks. A tam park. Ale my mieszkamy pod lasem, więc nie będzie ci przeszkadzać miejski szum. Zobaczysz będzie fajnie. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że będę miała nową siostrę. Rosalie nic się nie chce. Będę miała z kim chodzić na zakupy. Lubisz buszować po sklepach, prawda Bello?

Przez całą drogę Alice rozładowywała napięcie swoją paplaniną, za to Edward nie odezwał się ani razu. Napiął wszystkie mięśnie i co jakiś czas obserwował mnie w lusterku. Rozpraszał mnie jego wzrok. Zresztą cała ta dwójka, była wręcz zjawiskowo ładna. Bez żadnych niedoskonałości, niedociągnięć, po prostu idealna. Za Seattle przejechaliśmy przez Port Angeles, aż wreszcie dojechaliśmy do Forks. Zaczął padać deszcz. Minęliśmy miasteczko i skręciliśmy w drogę wiodącą przez las. Nie byłam pewna ile trwała ta cała podróż, ale w pewnym momencie moim oczom ukazała się nowoczesna willa otoczona ze wszystkich stron lasem. Ten widok zaparł mi dech w piersiach. Jeszcze tak pięknego miejsca nie widziałam.
-No jesteśmy. I jak ci się Bello podoba?-zagadnęła ponownie Alice
-Macie piękny dom.
-To teraz także twój dom. -no tak. Ale tego nie potrafiłam sobie wyobrazić.
Przed wejściem stało dwoje ludzi, obejmujących się i uśmiechających się do mnie pokrzepiająco. Domyśliłam się, że to państwo Cullenowie. 
-Witamy cię Bello- odezwała się kobieta przytulając mnie, a mężczyzna położył mi dłoń na ramieniu- Jestem Esme, to mój mąż Carlisle, Alice i Edwarda już poznałaś, chodźmy do środka, tam czeka reszta.
Poprowadzili mnie do wielkiego, oszklonego ze wszystkich stron salonu. Na sofie siedział napakowany, o ciemnych włosach chłopak, obok niego stała blond-włosa piękność, a za nimi zauważyłam jeszcze jednego chłopaka z jasnymi, opadającymi do ramion włosami. Wszyscy, gdy tylko weszłam wstali i się uśmiechnęli. No, ale najpierw przeszyli mnie ostrożnym wzrokiem.
-To jest Emmett, Rosalie i Jasper.
-Cześć-tylko to przyszło mi do głowy
-Chodź Bello- za rękę pociągnęła mnie Alice-Oprowadzę cię po domu. Tutaj jest kuchnia, tam łazienka, ale z tej nie musisz korzystać, będziesz miała własną przy swoim pokoju- poprowadziła mnie po schodach na piętro, które jak reszta domu było ze wszystkich stron oszklone- Tam jest pokój Rosalie i Emmetta, tutaj mój i Jaspera, na końcu korytarza Edwarda, z drugiej strony sypialnia Esme i Carlisle, tam jest jego gabinet, a tutaj urządziłam twój pokój. Mam nadzieję, że będzie ci się podobał.
Zaprowadziła mnie, do błękitnego pokoju. Na wprost było wielkie okno balkonowe, po prawej stronie stały meble i półki, a na nich stało kilka książek, naprzeciwko znajdowało się łóżko z ogromną ilością poduszek, a nad nim kilka obrazków, obok łóżka stało proste biurko z zapewne najnowszym modelem laptopa.
-Okej to ty się rozpakuj, zawołam cię kiedy kolacja będzie gotowa.
I już jej nie było.
Usiadłam na łóżku i wszystkie trzymane na wodzy lęki przestały się poddawać mojej kontroli. Łez już nie dałam rady powstrzymać, położyłam się na łóżku i płakałam, nie mogąc pojąć jak będąc jeszcze tydzień temu normalną dziewczyną, mającą normalną rodzinę, teraz znalazłam się tutaj.


***


Stałem i nasłuchiwałem. Płakała. Nie miałem pojęcia co zrobić.
-Długo to już trwa?-zapytała Alice
-Jakieś piętnaście minut. Może powinniśmy tam wejść i...
-No i co jej powiesz?
-Nie wiem.
-Lepiej będzie jak teraz zostawimy ją samą. A swoją drogą co ty się tak przejmujesz? Co braciszku? Czyżbyś zmienił o niej zdanie?
-Po prostu jest mi jej żal.-westchnąłem
-Och Edward, kogo ty chcesz oszukać?

Prolog

Witam. Spodziewacie się pewnie, że będzie to kolejna historia o wielkiej miłości dziewczyny i wampira. I nie mylicie się. Tylko że będzie ona wyglądała nieco inaczej...




Wpatrywałam się już od dłuższej chwili w okno, a słowa policjanta nie docierały do mnie. Bredził on o jakimś wypadku, o śmierci na miejscu... Czy nie rozumie, że za chwile ma wrócić mama i ta jego bajeczka kompletnie mnie nie interesuje. Że też akurat mi musiał ją opowiadać. Ponownie spojrzałam na zegarek. Na spotkanie z ojcem mama pojechała jakieś dwie godziny temu, zaraz powinna wrócić. I niech się lepiej pośpieszy, nie zamierzam przez cały wieczór słuchać jakiś opowiadań tego mundurowego. Co prawda był naszym znajomym, więc nie powinnam tak o nim mówić. No właśnie nie powinnam...
-Czy wszystko dobrze? Bello?
-Tak, nie wiem kiedy mama wróci więc może przekaże jej, że pan był. Powiem, żeby oddzwoniła.
-Bello twoi rodzice mieli wypadek. Ich samochód zderzył się z ciężarówką. Zginęli na miejscu. Tak mi przykro. Naprawdę.
Gwałtownie podniosłam się z krzesła i objęłam dłońmi ramiona.
-Przekaże mamie, że pan był. Może mnie pan zostawić samą? Chciałabym się przebrać.
-Bello, wiem że to dla ciebie trudne, jeśli tylko będziesz czegoś potrzebować...
-Nic mi nie jest-warknęłam i otworzyłam na oścież wyjściowe drzwi-Dobranoc.
-Dobranoc-szepnął cicho i patrząc na mnie ze współczuciem wyszedł.
Wróciłam do poprzedniego położenia. Otępiony umysł nie przyswajał logicznych faktów.
To o czym mówił pan Gowlin było nierealne. Niemożliwe. Mama zaraz wróci. Powie, że ojciec znowu chciał ją namówić na wspólne wakacje i święta. Że ją tym wkurzył i spotkanie zakończyło się z takim samym skutkiem jak wszystkie poprzednie. Czyli całe trzy. Tak właśnie będzie. Tak musi być.


***
 

Ciepłe promienie słońca oświetliły moją nienaturalnie bladą twarz. Z bólem zdałam sobie sprawę, że jest to pewnie ostatni raz, ostatni dzień spędzony w Phoenix. Siedziałam na tarasie tonącym w kwiatach i wdychałam gorące powietrze. Jutro o tej porze miałam siedzieć w samolocie do Seattle. Jednak to nie do niego się udawałam. Moim celem było małe miasteczko Forks leżące w najbardziej deszczowym stanie Ameryki. Tam właśnie mieszkał ponoć przyjaciel mojego ojca pan Cullen i jego rodzina. Nigdy go nie widziałam, a i ojciec wspominał o nim niezbyt często. No, ale trudno się dziwić, w końcu w ostatnim czasie bardzo rzadko z nim rozmawiałam, prawie wcale. Tylko ten cały Cullen postanowił się mną zaopiekować, jeśli tak to można nazwać. Z tego co zdążyłam z nim ustalić podczas krótkiej rozmowy przez telefon, to, to, że będą bardzo szczęśliwi jeśli zgodzę się z nimi zamieszkać. No i jeszcze coś wspominali, że pomogą mi się zaaklimatyzować. Tak, z tym na pewno będę miała problem.