Jeszcze tylko kilka wyjaśnień co do komentarzy.
Droga Psychiczna! Nie zamierzam wchodzić w kompetencje pani Meyer i jeśli ona mówi, że wampirom ludzkie jedzenie nie smakuje, to tak właśnie jest. A ta cała rozmowa o płatkach i w ogóle śniadanie, odbyło się tylko po to, aby udawać przed Bellą normalnych ludzi i jej samej zapewnić odrobinę normalności. Tylko taki był tego cel. Dziękuję za twój komentarz i zapraszam do czytania tej notki.
Dagusia4002 odpowiedzią na twoje pytanie jest słowo nie. Jake nie jest jeszcze wilkołakiem, ale z pewnością będzie. Ale kiedy? Hmmm, tego raczej nikt nie wie;) Dziękuję za komentarz;)
Bells Cullen-Swan. Przed przeczytaniem twojego komentarza myślałam, że temat ekspresu jest już zakończony, ale teraz w mojej głowie narodził się szatański plan. Nie wiem, co jeszcze z niego wyjdzie. Zobaczymy, zobaczymy... Dziękuję za komentarz;)
Wszystkim dziękuję za komentarze i za to, że po prostu jesteście ze mną.
Całuję was.
Hope
Wszystko kiedyś musi się skończyć...
Czemu.?
Bo tylko nowe przygody wnoszą do naszego życia coś innego, czego jeszcze nie doświadczyliśmy...
Szkoda tylko że trzeba się pogodzić z tym że coś utraciliśmy, coś co wydawało się dobre, wspaniałe...
I to jest beznadziejne, gdyż żeby przeżyć coś nowego musimy coś zaoferować w zamian...
Czemu.?
Bo tylko nowe przygody wnoszą do naszego życia coś innego, czego jeszcze nie doświadczyliśmy...
Szkoda tylko że trzeba się pogodzić z tym że coś utraciliśmy, coś co wydawało się dobre, wspaniałe...
I to jest beznadziejne, gdyż żeby przeżyć coś nowego musimy coś zaoferować w zamian...
Z wieloma rzeczami łatwo jest się zgodzić, lecz bardzo trudno pogodzić...
Szłyśmy brzegiem morza. Słońce już powoli zachodziło, a czerwone promienie oświetlały spokojne fale morza. Jacob z niechęcią zostawił nas same, dzięki czemu wreszcie mogłyśmy szczerze porozmawiać. I choć nie widziałyśmy się od paru lat, to z niemałym zaskoczeniem zdałam sobie sprawę, że nadal tak dobrze się rozumiemy.
-Radzisz sobie z tym?-zapytała Rachel, uważnie mi się przypatrując
-Tak, myślę. Chociaż, zależy...-miałam nadzieję, że taka odpowiedź ją zaspokoi, jednak za dobrze ją znałam, żeby w to wierzyć.- Czasami myślę, że już wszystko w porządku, zaczynam się przyzwyczajać do tego miejsca, to ludzi, ale... tak po prostu nie mogę przejść z tym do porządku dziennego.
-Wiadomo. Wiesz, kiedy zginęła mama-pierwszy raz poruszyła ten temat, wiedziałam, że nie jest to łatwe, nawet po tylu latach, a co dopiero po tygodniu?- Miałam chyba pretensje do każdego. Wcześniej, gdy żyła nie wyobrażałam sobie, życia poza La Push. Ale potem, gdy tylko dostałam to stypendium, nie wahałam się. Chciałam się odciąć. Nadal nie wiem czy to była słuszna decyzja. Może lepiej było by gdybym została z ojcem, z Jakiem i Rebeccą? Naprawdę nie wiem. Kiedy byłam tam, starałam się zachowywać, jakby ona nadal żyła. To było złe, teraz to wiem, ale przedtem łudziłam się nadzieją, że ona nadal mieszka w La Push. Że nie umarła. Nie pogodziłam się z tym od razu, zajęło mi to dużo więcej czasu niż reszcie.
-Gdybyś mogła cofnąć czas...-zawahałam się. Nie wiedziałam jak obrać moje myśli w słowa- zostałabyś?
-Nie- odpowiedziała pewnym głosem- ale nie udawałabym, że nadal żyje. Nie żałuję tego, że wyjechałam. To mama trzymała mnie tutaj, łagodziła nasze spory z ojcem i radą. Bez niej, nie umiałabym tutaj żyć.
Zapadła cisza. W oddali słychać było szum wiatru uderzającego w skały stromego klifu.
-Nie chcesz tu być-stwierdziła Rachel przypatrując mi się badawczo. Jak zwykle miała rację.
-Nie jest tak źle.
-Obie wiemy, że jest makabrycznie. Dopiero kiedy wyjechałam, to dotarło to do mnie. Dlatego nie zostają tu. Wiem, że ojciec by chciał... ale nie wytrzymam tu ani dnia dłużej. Zwłaszcza z nim. Nawet sobie nie wyobrażasz jaki potrafi być upierdliwy.-westchnęła komicznie, na co zachichotałam.
-Wyobrażam sobie. Ale ciesz się, że go masz.
-Och cieszę, się cieszę. Ale mógłby już dać spokój. W kółko wypytuje się kiedy wrócę, czy z kimś jestem, dlaczego nie chcę wrócić, dlaczego nie mówię mu czy kogoś mam. I tak w kółko.
-A masz?- Rachel się roześmiała, jednak zauważyłam, że nie do końca chciała mi odpowiadać. W końcu ona też nie umiała kłamać.
-No wiesz Bello, jestem pewna na sto procent, że... że się zakochałam.
-Co? Och to cudownie! Jaki on jest? Gdzie go poznałaś?- zachowywanie się jak normalna nastolatka przy Rachel przychodziło mi z dziwną łatwością.
-Chodzi ze mną na kilka zajęć. Wiesz jak to jest. Poznajemy tysiące ludzi i nikt nas nie wzrusza. Aż w końcu pojawi się ta jedna osoba. I zmienia wszystko. Cały światopogląd. Całkowicie wszystko. -rozmarzyła się. Była szczęśliwa. I właśnie tego jej zazdrościłam. Nie na tyle aby odrzucać ją z tego powodu, ale na tyle by chcieć się z nią zamienić. By chodź na chwilę wyrwać się z tej pustej, pozbawionej elektryczności szklanej bańki w której sama się zamknęłam. -To jest jak kopnia, ale w pozytywnym znaczeniu. Możesz śpiewać, tańczyć i skakać i nic nie jest w stanie tego zmienić.
-To już wiem czemu nie chcesz tutaj wrócić.
-Już wiesz- przytaknęła z uśmiechem. Patrzyłam na nią, jak podskakuje, jak się obraca, jak podśpiewuje pod nosem, zdziwiona, że dopiero teraz to zauważyłam. Nic nie było wstanie zaprzeczyć. Rachel była całkowicie zakochana.
-Tęsknisz za nim?-zapytałam szurając głośniej nogami po wilgotnym piasku.
-Nawet nie wiesz jak bardzo.-westchnęła- A ty? Masz kogoś na oku?
-Kpisz?-spojrzałam na nią kątem oka
-No raczej nie. Na prawdę nie ma nikogo godnego uwagi?
-Nie rozglądałam się. Rachel, teraz naprawdę nie mam ochoty... Nie rozumiesz? Ty już się z tym uporałaś. Ja jeszcze nie. Niby wszystko jest dobrze, wszyscy są dla mnie tacy mili, ale to niczego na razie nie zmienia. Po prostu... Nie wiem co mam robić. Nie wiem, czy mam przyzwyczajać się, że Cullenowie zostaną moimi rodzicami, czy też spędzić ten rok myśląc żeby tylko się usamodzielnić i ich opuścić. Nie wiem co robić i to mnie przeraża.
Przystanęłam. Wpatrywałam się w zachodzące słońce, starając się powstrzymać smutek. Nie chciałam teraz się rozklejać. Tylko, że właśnie w tej chwili uświadomiłam sobie, że nie pozbierałam się jeszcze po wypadku, nie wiem czy kiedykolwiek miało to nastąpić. Byłam żałosna, jeśli myślałam, że jest inaczej.
-Bella, posłuchaj, wiem, że nie jest łatwo. Cholernie ciężko jest się z tym pogodzić. Ale prędzej czy później to nastąpi. Nie zaprzeczaj temu co się stało, tylko...- przerwał jej krzyk Jackoba.
-Dzwonili Cullenowie. Nie chcę wam przerywać...
-To nie przerywaj!- warknęła na niego siostra
-Rachel daj spokój-szepnęłam, nie miałam ochoty na ich kłótnie, wiedząc, że jej zakończenie niekoniecznie będzie przyjemne.
-Robi się późno, doktor pytał się kiedy wrócisz. Więc się pytam...
-Już idziemy. Odwieziesz mnie?
-Nie ja cię odwiozę. Przynajmniej jego tam nie będzie. -warknęła ponownie i objąwszy mnie ręką skierowała w stronę swojego domu.
W drzwiach na wózku siedział Billy. Gdy tylko nas zobaczył uśmiechnął się szeroko i podjechał kilka metrów do przodu.
-Nareszcie wróciliście. Chciałem powstrzymać Jacoba, żeby po was nie szedł- Jake cicho westchnął- ale cóż może zrobić staruszek na wózku.
-No co ty świetnie się trzymasz.-uśmiechnęłam się do niego- Wyglądasz jak czterdziestolatek, no najwyżej czterdzieści trzy.
-Ty Bello zawsze potrafiłaś mnie docenić. Nie to co własne dzieci. -udawanie smutnego najlepiej mu nie wychodziło, na utach Indianina widniał nadal wesoły uśmieszek
-Oj tato już tak się nie rozczulaj się już. W vanie jest paliwo?-
-Raczej tak. A gdzie się wybieracie?
-Jadę odwieźć Bellę. No wiesz, ma tam godzinę policyjną- Rachel mrugnęła do mnie okiem, na co zachichotałam i poszła po kluczyki.
-Naprawdę musisz już wracać?-zapytał Jacob opierając się samochód
-Tak, będą się martwić.
-Może zadzwonię do doktora Cullena i powiem mu, że zostaniesz na noc?-zasugerował Billy
-Nie, muszę już wracać. Dziękuję za kolacje.
-To chyba mi powinnaś podziękować Bello.I to na kolanach za to, że to nie tatuś przygotowywał jedzenie.- Rachel wybiegła z domu całując ojca w policzek- Zaraz będę. Choć Bello, bo zamęczy cię tu na śmierć.
-Nie wyrażaj się tak młoda damo.-Billy zawołał, choć nie bardzo udało mu się granie srogiego ojca.-Pamiętaj Bello, że gdyby coś się działo zawsze możesz na nas liczyć. Nie wstydź się zwrócić do mnie po pomoc, nawet w kwestiach najbardziej absurdalnych.
-Dobrze, dziękuję Billy. Będę o tym pamiętała, ale jak na razie wszystko jest dobrze.
-Naprawdę nie chcesz zostać? Jutro jeszcze nie masz szkoły. Pogadałybyście z Rachel. Może byś ją przekonała, żeby nie opuszczała swojego biednego i starego ojca.
-Och tato, przestań już. Zostaje z tobą Jake.
-Marna mi pociecha-westchnął Indianin, na co Jake się oburzył.
-Ale zawsze. Pogadamy o tym później, jak wrócę.
-Uważaj na siebie-powiedział z wyraźną troską w głosie, tym razem jej już nie udawał.
-Choć Bello już. Bo nie dotrzemy do tych twoich Cullenów przez zachodem słońca.
-Okej, już idę. Do widzenia Billy, pa Jake.
-Odwiedź nas jeszcze.
-Postaram się.
-Nie będziesz miała innego wyjścia, zawsze mogę cię tym Cullenom uprowadzić. -zaśmiał się Jake. Billy nadal siedział na wózku w drzwiach, lecz tym razem, zamiast jak zwykle swojej pogodności w oczach miał strach. Billy był przerażony. Czyżby bał się o mnie? Z rozmyślań wyrwał mnie głos Rachel.
-Bello, ty wiesz jak tam jechać, prawda?
***
-Boże dziewczyno, dwa razy już tą drogą jechałaś! Jakim cudem możesz nie pamiętać nawet gdzie skręcić?-wzdychała Rachel podczas gdy ja szukałam w książce telefonicznej w mojej komórce numeru kogokolwiek z Cullenów. Już drugi raz Rachel musiała się wracać do głównej drogi bo wjechałyśmy w jakiś ślepy zaułek.
-Nie moja wina, że tutaj każdy zakręt jest taki sam. Tylko drzewa, krzaki, drzewa, krzaki i tak w kółko. To skąd mam wiedzieć którędy?
-Ja znam drogę do własnego domu.
-Ja też!-warknęłam, może trochę za mocno. Tak stanowczo nie powinnam tego robić. Przecież to nie jej wina, że nie wiedziałam jak dojechać do tego pieprzonego domu! I na dodatek przypomniałam sobie, że nie zapisałam sobie numeru nikogo z nich. Po prostu cudnie. Tylko się rozpłakać. Z nadzieją przeglądałam spis ostatnich połączeń i ulżyło mi kiedy natrafiłam na kilka niepodpisanych cyferek. To musiał być numer Alice, kiedy dzwoniła do mnie na lotnisku.
-I co masz?-zapytała Rachel widząc, że przykładam du ucha telefon. Pokiwałam twierdząco głową- No nareszcie.-z ulgą zatrzymała samochód na poboczu.
-Słucham?-To nie Alice odebrała.
-Cześć. Tu Bella.
-Och coś się stało? Pośpiesz się Esme zrobiła przepyszną kolację. Chyba nie muszę dodawać, że dla ciebie. Ale nie powiem ci co, sama zobaczysz-trajkotał wesoło Emmett.
-Emmett, słuchaj, zgubiłam się.
-Że co?-od razu spoważniał-Ale co dokładnie się stało?
-Nic poważnego, po prostu- zawahałam się, wiedziałam, że się będzie śmiał.- Nie wiem jak do was dojechać. Stoimy teraz na jakiejś drodze, chyba głównej i nie mam pojęcia w którą stronę. Mógłbyś mi to jakoś wytłumaczy?
Emmett oczywiście zachichotał.
-Och Bello, Bello tylko tobie może się coś takiego zdarzyć. Gdzie dokładnie jesteś?
-Sama nie wiem, chyba minęłyśmy znak...- zawahałam się. Jaki to był znak?
-Ograniczenia prędkości do 70.-Rachel się włączyła i wzięła mi telefon. Widząc mój sprzeciw dodała- Zaufaj tak będzie dużo, dużo szybciej.
Faktycznie, wystarczyło kilka zdań instrukcji i już za chwilę jechaliśmy chyba właściwą drogą.
-Jeśli ten cały jak mu tam Ennett?
-Emmett.
-Właśnie, więc jeśli nie wprowadził nas w błąd to jeszcze jakiś kilometr i będziemy nareszcie na miejscu.
-Aha-mruknęłam cicho. Przy Rachel, Jacobie i Billym czułam się dobrze. Jakby wszystko było na swoim miejscu. Jakbym ze wszystkim sobie radziłam. I właśnie teraz zdawałam sobie sprawę, że jest w błędzie. Że ten dobry nastrój jest udziałem Blacków, że przez ten wieczór starałam sobie wmawiać, że jest w gronie rodziny, że nikogo nie straciłam. Zaplątałam się. Nie wiedziałam co jest gorsze. Czy odjazd Rachel, czy trwanie w jakiejś chorej, nierzeczywistej fantazji?
Jak zwykle nie uszyło to uwadze Rachel.
-Bella, co jest? Nie chcesz tam jechać?
-Nie, to nie tak... Po prostu teraz widzę... Rachel ja nie dam rady tam wejść i udawać, że wszystko jest w porządku. -łzy bez mojej zgody zaczęły napływać do oczu- Mam zjeść z nimi kolacje jak z rodziną? Oni nią nie są. Nie będą. Mam się uśmiechać, choć wcale nie jest mi do śmiechu? Jak tak nie umiem.
-Wiem. Wiem o tym. Ale to nie zmienia faktu, że i tak musisz tam wejść i zjeść z nimi tą cholerną kolację.
-Już jadłam-szepnęłam cicho i ukryłam twarz w dłoniach. Samochód się zatrzymał.
-Masz rację. Dzisiaj już nie musisz jeść. Możesz zamknąć się w pokoju, nie musisz się uśmiechać. Ale jutro nie będziesz już miała wymówki. Będziesz musiała z nimi zjeść i się uśmiechać. I spędzić z nimi cały dzień. Jeśli jutro uda ci się z tego wymigać, to pojutrze na pewno będziesz na ich towarzystwo skazana. Mieszkasz z nimi Bella. I jeśli to się nie zmieni, a nie zanosi się na to, to będziesz spędzać z nimi każdy dzień. I prędzej czy później będziesz musiała zaakceptować fakt, że to teraz oni zastępują ci rodzinę. A na pocieszenie dodam, że im szybciej zaczniesz, tym szybciej skończysz. To zależy tylko od ciebie. A teraz podnieś głowę, zobaczymy w jakim stanie jest twój makijaż. No już głowa do góry, gdzieś tu powinnam mieć jakiś puder. Bello! Ile mam jeszcze czekać?
Taka była Rachel. Beż względu na to jak było beznadziejnie, tylko ona umiała mnie wyciągnąć z przepaści i sprawić, że tak jak ona widziałam wszystko w nieco jaśniejszych barwach. No przynajmniej przez jakiś czas. I właśnie za to ją kochałam.
-Wiesz co-powiedziałam gdy już podjechała pod oszkloną willę- chyba zjem z nimi tą kolację dzisiaj. Może faktycznie będzie mi smakować?